Woda zawsze była jej żywiołem. Jako dziesięciolatka wygrała z bratem zawody żeglarskie. Ale potem z żaglówką wygrała deska windsurfingowa.
Brak załoganta
Kiedy była małą dziewczynką, lubiła przedstawiać się tak: „Nazywam się Zosia Klepacka, zostanę mistrzynią olimpijską”. – Nie wiem, dlaczego tak mówiłam – śmieje się mistrzyni. – Może dlatego, że marzyło mi się zawsze, by wystartować w igrzyskach olimpijskich, a gdyby tak jeszcze zdobyć medal... to już szczyt marzeń. Nie wie też, skąd się wzięły u niej takie marzenia, bo w rodzinie Klepackich nie ma tradycji sportowych. Nikt nigdy nie uprawiał żadnego sportu. – Takie tam tylko pływanie, bieganie za piłką – opowiada Zosia. Tak też niewinnie zaczęła się kariera Zosi. – Był maj, mój starszy brat nie miał załoganta do dwuosobowej łódki, a bardzo chciał popływać na Zalewie Zegrzyńskim – wspomina. – Ktoś nawalił, nie przyszedł, no i Filip zabrał mnie. I wygraliśmy te zawody żeglarskie – śmieje się Zosia. – Ale przy okazji tamtych amatorskich zawodów zobaczyłam, jak ktoś pływał na desce windsurfingowej. Stwierdziłam, że to jest sport, który chcę uprawiać. I... zapisałam się do klubu.
Pompowanie wiatru
Zawsze wiedziała, czego chce. Kiedy już coś robiła, to na całego. Na 365 dni w roku, ponad 240 Zosia jest poza domem. Jej życie to wyjazdy na zawody i przede wszystkim treningi – przed igrzyskami jeszcze bardziej intensywne. – Teraz na przykład mamy trzy treningi w ciągu dnia – mówi zawodniczka. – Rano o 7.30, potem przed południem o 11.30 i trzeci po południu o 15.30. Każdy po 2, 3 godziny. Pływanie na desce jest jak jazda samochodem. Początek zawsze jest trudny – tłumaczy Zosia – trzeba skoordynować wszystkie ruchy z tym, co dzieje się koło mnie. Kierowca ma obok siebie inne samochody, przechodniów itd. Gdy to opanuje, wsiada i nie zastanawia się, jaki ruch zrobić, tylko po prostu rusza. Podobnie jest na desce. Kiedy już się ją „poczuje”, nie myśli się o tym, jak pływać. Z czasem kierujemy deską jak samochodem. Trzeba czuć wiatr. Zgrać się z wiatrem, z falą, z naturą. – A jeśli nie ma wiatru? – pytam. – Można go pompować, czyli machać tym żaglem i napędzać wiatr. Można też szybko przesunąć szynę do przodu i włożyć miecz – to coś w rodzaju kilu w łódce – wtedy ostrzej płyniemy. Od wiatru jesteśmy uzależnieni. Gdy wieje, mówimy, że są dobre warunki ślizgowe.