Najpierw służył przy ołtarzu w kościele Matki Boskiej Różańcowej w Świętochłowicach- -Chropaczowie. Potem w Watykanie, u boku św. Jana Pawła II.
Dzisiaj jestem księdzem i dziennikarzem, ale ministrantem czuję się nadal, bo ministrantem się nie bywa, ministrantem jest się przez całe życie – mówi ks. Rafał, znany z tej rubryki, i opowiada swoją ministrancką historię.
Uczeń wyjątkowo zainteresowany
Ministrantem zostałem w drugiej klasie szkoły podstawowej. Do grona kandydatów dołączyłem od razu po I Komunii św. Nie przypominam sobie, by ktoś z bliskich zachęcał mnie do tego, choć ministrantem był mój tata. Być może miał ciche marzenie, że pójdę w jego ślady… A ja po prostu czułem, że moje miejsce jest przy ołtarzu i powinienem to sprawdzić. Jakim byłem ministrantem? O to należałoby zapytać moich rodziców. Niemniej jednak z pewnością posługę przy ołtarzu traktowałem serio i byłem pobożny. Z perspektywy czasu myślę jednak, że znaczący wpływ na wybór mojej drogi życiowej – najpierw decyzję o dołączeniu do grona ministrantów, a potem wstąpienie do seminarium – mogło mieć świadectwo życia mojego ówczesnego proboszcza, nieżyjącego już księdza Jana Gacki. Imponował mi pokorą, sposobem bycia i wiarą. Co ciekawe, nigdy z nim o tym nie rozmawiałem. Ani o jego wierze, ani o mojej przyszłości. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy w homilii, o której wygłoszenie poprosiłem go z okazji moich prymicji – skrzętnie ją przechowuję i często do niej wracam – powiedział, że „w grupie dzieci przygotowujących się do Pierwszej Komunii św. dał się zauważyć jako uczeń wyjątkowo zainteresowany”. Zawstydził mnie, gdy dodał: „Jego odpowiedzi, sposób myślenia i zachowanie budziły u mnie zastanowienie”. I najważniejsze: „Pamiętam, że pewnego dnia powiedziałem do niego: »Rafale, ty z pewnością będziesz ministrantem, a może później, gdy dorośniesz, zostaniesz kapłanem?«. Zaskoczony Rafał popatrzył tylko na mnie szeroko rozwartymi oczami”. Kandydat po I Komunii Przywołuję te słowa nie po to, by się chwalić, ale dlatego, że to chyba jedyne spisane świadectwo z okresu mego dzieciństwa i ministrantury. Po latach odczytuję je bardziej jako rachunek sumienia i zachętę do powrotu do pierwszej gorliwości, do pierwszego powołania. A jakie były początki posługi przy ołtarzu? Piękne, choć wymagające. Nigdy nie zapomnę, gdy przyjmowano mnie do grona ministrantów, nie zapomnę też pierwszego opiekuna, księdza Piotra Machonia. Doskonale pamiętam pierwszą Mszę, do której mogłem służyć. Było to 8 grudnia, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Do Kościoła poszedłem z tatą. Byłem bardzo przejęty. Po raz pierwszy dzwoniłem wtedy dzwonkami, a mój kolega – podczas Przeistoczenia – gongiem. Z początku było to dla mnie bardzo stresujące, bo zdawałem sobie sprawę, że jestem odpowiedzialny za postawę wiernych podczas liturgii. Ale z czasem nabrałem wprawy. Z tygodnia na tydzień było coraz lepiej. Jako że bardzo kocham muzykę, dość szybko zacząłem śpiewać psalmy. Melodie dobierałem bardzo starannie, tak, żeby pasowały do okresu liturgicznego – inne w Adwencie, inne w Wielkim Poście. Miało to dla mnie ogromne znaczenie. Wiedziałem, że muzyka pomaga we właściwym przeżywaniu liturgii, ale ani psałterzysta, ani sposób wykonywania psalmu nie mogą przesłonić tego, co najważniejsze – Boga. Ta myśl towarzyszy mi do dziś.
Więcej w najnowszym numerze Małego Gościa