nasze media Mały Gość 04/2024

Joanna Juroszek

|

MGN 02/2020

dodane 13.02.2020 09:38

Mistrz świata na posterunku

Jak ważne są sekundy, wie każdy strażak. Jaką wartość mają tysięczne sekundy, wiedzą sportowcy. A co o czasie powie sportowiec i strażak w jednej osobie?

Jesteśmy w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Łowiczu. Swój 24-godzinny dyżur ma tu właśnie Zbigniew Bródka, strażak i złoty olimpijczyk w jednej osobie. Rozmawiamy, ale wiemy, że w każdej chwili nieszczęśliwy wypadek może przerwać nasz wywiad… Uff, tym razem obyło się bez telefonów alarmowych. My po rozmowie wróciliśmy do Katowic. Dowódca straży Zbigniew Bródka został na posterunku. Byłem przeciętniakiem Nasz strażak jest mistrzem olimpijskim w łyżwiarstwie szybkim. Złoto na dystansie 1500 metrów zdobył w 2014 r. na olimpiadzie w Soczi. Z tej samej olimpiady wrócił też z brązem. Polska ekipa zajęła wtedy trzecie miejsce w wyścigu drużynowym. Bródka jest również kilkunastokrotnym mistrzem Polski i pierwszym Polakiem, któremu udało się zdobyć puchar świata w łyżwiarstwie szybkim. Choć w tym sezonie zrezygnował ze startu, zapewnia, że jeszcze nie kończy swojej kariery sportowej. Pasja pana Bródki zaczęła się w niewielkich Domaniewicach, kilkanaście kilometrów od Łowicza. Tam 9-letni Zbyszek trafił pod skrzydła Mieczysława Szymajdy – niesamowitego trenera, nauczyciela wychowania fizycznego. – To on zaszczepił we mnie sportowego bakcyla – opowiada pan Bródka. – Zimą wylewał wodę na orlik i tak powstawało lodowisko. Do dziś pan Mieczysław swój wolny czas poświęca młodym ludziom. Szczególnie lubi pracować z trudną młodzieżą – dodaje. – Ja byłem przeciętniakiem, jeśli chodzi o sport – mówi skromnie złoty medalista. – Nie wiedziałem, że mam tak duży talent. To udało się wypracować w ciągu kilkunastu lat treningów. Przedtem łyżwy były dla mnie po prostu zabawą – dodaje. – W Domaniewicach poza sportem nie było specjalnie innych możliwości – przyznaje pan Zbyszek. Zawsze chciałem go doścignąć Od olimpiady w Soczi minęło już kilka lat. O sukcesie przypomina jednak ciężki (miałam go w rękach), nieco już sfatygowany (pan Zbigniew pozwala, by krążek oglądał każdy, kto ma na to ochotę) złoty medal. Tuż obok niego podziwiać można równie ciężki i równie porysowany brązowy krążek. – Za każdym razem, kiedy wracam do tego dnia, mam gęsią skórkę – przyznaje olimpijczyk. – To było niesamowite. Spodziewałem się zdobycia medalu, ale nie przypuszczałem, że będzie to olimpijskie złoto – dodaje. Podczas losowania, na dzień przed startem, Zbigniew Bródka trafił na swojego idola Shaniego Davisa, rekordzistę świata w łyżwiarstwie szybkim. – Zawsze chciałem go doścignąć – wspomina. – I spotkaliśmy się w jednej parze w najważniejszej imprezie igrzysk olimpijskich! Dla mnie już wtedy to była duża nagroda. Wiedziałem, że jestem bardzo dobrze przygotowany. Że mam szansę z nim wygrać – dodaje. – Wiedziałem też, że będą się liczyć ułamki sekund, nie przypuszczałem jednak, że różnica będzie w granicach trzech tysięcznych sekundy! – wspomina. Determinacja, wiara w sukces i dobra taktyka – to pomogło Polakowi wygrać. Pan Bródka dobrze pamięta też moment, kiedy wręczano mu złoty medal. – Zawsze się wzruszałem, kiedy jakiś Polak stawał na podium. Mnie złamało tuż przed dekoracją, przed samym wejściem na nie. Dotarło do mnie, że zrobiłem coś, co sobie założyłem. To było bardzo wielkie przeżycie! – wspomina. Mój bardzo ważny trening Od lat pan Zbigniew łączy treningi ze swoją pracą strażaka. – Zdarzało się, że na służbę przyjechałem na rolkach – przyznaje. – Teraz przyjeżdżam na treningi przeważnie na rowerze. To nic nadzwyczajnego – mówi. – Do pracy mam tylko 16 kilometrów. To dla mnie mała rozgrzewka. Bo jeden trening to czasem nawet 100 km na rowerze. Córki pana Zbyszka też jeżdżą na rolkach i łyżwach. Tata nie zamierza swoich córek zmuszać do sportu. Najważniejsze, żeby to, co robią, sprawiało im radość. Starsza, siedmioletnia, zaczęła na przykład naukę gry na skrzypcach. Pan Zbyszek jako dziecko, od razu po Pierwszej Komunii, został ministrantem. – Pamiętam, jak spotykaliśmy się w każdą sobotę o 10.00 i uczyliśmy się służby przy ołtarzu – wspomina. – To mi dodawało pewności podczas Mszy. Ale już jako lektor zazwyczaj bałem się wychodzić na ambonę. Nigdy nie przeczytałem słowa Bożego bez wcześniejszego przygotowania. Bardzo dobrze też wspominam spotkania oazy. Przychodziło sporo osób – przyznaje. – Z niektórymi do dziś mam kontakt. To był bardzo ważny trening dla ducha.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..