nasze media Mały Gość 04/2024

Marcin Jakimowicz

|

MGN 05/2006

dodane 17.03.2012 00:46

Święty na wagarach

– Malujesz mury? – ojciec Leon Knabit z błyskiem w oku pyta młodą dziewczynę. – Nie? To ty jakaś dziwna jesteś.

Klasa, z którą przyjechała na wycieczkę do opactwa benedyktynów w Tyńcu pod Krakowem wybucha śmiechem. – Pokażę wam, że nie tylko dzisiejsza młodzież bazgrze po ścianach – śmieje się zakonnik. Młodzi nie wierzą. Podchodzą do starej ściany klasztoru. Długi palec ojca Leona pokazuje wyrytą w kamieniu datę 1591. – Przyznam się wam, że też kiedyś chciałem wziąć klucz i nocą, gdy mnisi będą spać, wydłubać napis: LEON 2000, ale ktoś powiedział: „Eeee, lepiej napisz książkę. No to napisałem...”. Śmiech mnicha odbija się w odnowionych kamiennych krużgankach. Za chwilkę zapełnią się zakonnikami w czarnych habitach. Wszyscy pospieszą na modlitwę. To ona wyznacza rytm dnia.

Ojcze, uciekaj!
Zakonnicy wstają bardzo wcześnie. Już o 5.30. Wszyscy z wyjątkiem ojca Leona. On nastawia budzik na 5.36. – Mogę sobie pospać dłużej. Te sześć minut to kupa czasu! – tłumaczy. O 6.00 wszyscy zakonnicy w czarnych habitach gromadzą się w kościele. Tak jest od 1044 roku, kiedy przywędrowali nad ten uroczy zakątek. Opactwo rozłożyło się okrakiem na ogromnej wapiennej skale. Dziś modli się tu i pracuje 40 zakonników. Może już kiedyś widziałeś ten klasztor, a nawet o tym nie wiesz? W ekranizacji „Ogniem i mieczem” kręcono tu pożar... miasta Baru. I choć płomienie dorobiono na telewizyjnym komputerze, młodzi chłopcy przybiegli do ojca Knabita i podpuszczali go: „Ojcze Leonie, uciekaj! Kościół się pali. Widzieliśmy na ekranie!”. U stóp opactwa wije się Wisła. Niestety, bardzo brudna. Nikt się tu już nie kąpie. – Kiedyś widziałem, że ktoś zbliża się do wody i już się ucieszyłem, że wskoczy, ale okazało się, że kąpał swoją krowę. – śmieje się ojciec Knabit.

Sam na sam
– Nasz założyciel wysłany do szkoły w Rzymie, zwiał z niej – opowiada ojciec Leon szkolnej wycieczce. – Ale nie poszedł pod budkę z piwem, tylko poszukując ciszy, zamknął się w jaskini na modlitwie i medytacji. Całe godziny spędził na rozmowie sam na sam z Bogiem. A ponieważ rocznicę śmierci Benedykta obchodzimy 21 marca, dlatego w tym dniu świętujemy też... dzień wagarowicza – ojciec Knabit przymyka oko. Wszyscy wybuchają śmiechem. Benedykt urodził się ok. 480 roku w Nursji. Rozpoczął studia w Rzymie, ale przerwał je, by podjąć życie pustelnicze. Zamieszkał w grocie, 72 kilometry na wschód od Rzymu. Z jego słów biła taka świętość, że mnisi z pobliskiego klasztoru poprosili go o to, by został ich opatem. Ale historia ma niezwykłe zakończenie. Zakonnicy zniechęceni wymaganiami próbowali go... otruć. Zaskoczony postępowaniem współbraci Benedykt powrócił do Subiaco. Wkrótce potem zaczęli gromadzić się wokół niego uczniowie. Święty zdecydował, że powstaną kolejne klasztory. Niebawem cała Europa usiana była benedyktyńskimi opactwami.

Najważniejsze jest „i”
Właśnie przebywanie z Bogiem sam na sam jest najważniejszym powołaniem benedyktynów. Są mnichami. A słowo to oznacza „kogoś, kto jest sam”. Samotność ma stworzyć miejsce dla lepszego spotkania z Bogiem. Benedyktyni żyją regułą napisaną 1500 lat temu. Można ją streścić w słowach: „Ora et labora”, czyli „Módl się i pracuj”. – A co jest ważniejsze: modlitwa, czy praca? – pytam ojca Konrada Małysa, magistra nowicjatu benedyktynów. – Gdyby była tylko modlitwa, człowiek chodziłby w chmurach. Sama praca? Byłby wykończony. Najważniejsze jest to „i”. Wówczas jest harmonia, równowaga. Pan Bóg jest i w jednym, i w drugim. Ale dzień zaczynamy zawsze od modlitwy, nie od pracy. To nam pokazuje, co jest najważniejsze. Tak jest od półtora tysiąca lat. Bardzo ważną cechą benedyktynów jest gościnność. Ten, kto trafi do klasztoru jest zdumiony, bo przy obiedzie usługiwać mu będzie na przykład ceniony profesor znający kilka języków. Każdy gość ma być traktowany jak sam Chrystus – przypominał święty Benedykt. I tak jest do dziś.

Mnich złapany na wędkę
Wiecie z czego słyną benedyktyni? Dzięki nim Europa zyskała prawdziwe duchowe skarby: książki. Długo ślęczeli nad pisaniem i ilustrowaniem ksiąg. – Dziś też wydajemy książki. Ale inaczej: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Enter – śmieje się ojciec Knabit. Benedyktyni już nie przepisują ksiąg, a szkoda, bo czynili to znakomicie! Zamiast ślęczeć nad manuskryptami, sprawnie stukają w klawiaturę. Zawdzięczamy im na przykład nowe wydania Biblii Tysiąclecia. Długo pracowali nad tłumaczeniem ksiąg z języków oryginalnych. Po pracy odrywali się od ksiąg, by... pośpiewać. To właśnie ich śpiew uwiódł kiedyś ojca Leona. Gdy jako młodziutki ksiądz wszedł po raz pierwszy do opactwa i usłyszał przepiękny chorał gregoriański, zakochał się w nim po uszy. – Muzyka była wędką, na którą złapał mnie Pan Bóg – śmieje się dzisiaj. Benedyktyni pielęgnują śpiew zwany chorałem gregoriańskim. Codziennie o 15.00 śpiewają po łacinie nieszpory. Liturgia płynie wolno po chłodnym, pełnym barokowych figur kościele.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..