Hau, Przyjaciele!
Za nami III niedziela Adwentu, a ja kompletnie zapomniałem, że w naszej rodzinie to piernikowa niedziela. Przyjechała babcia i zaraz po obiedzie zaczęło się wałkowanie, wykrawanie, pieczenie, ozdabianie, lukrowanie i sam nie wiem, jak to się jeszcze nazywa. Trochę kręciłem nosem, bo nie należę do miłośników pierników. Wolałbym, gdyby panie wzięły się za pasztety, za roladki mięsne, galarety z nóżek. Ale przecież lubię, gdy cała rodzina gromadzi się w jednym miejscu, gdy jest wesoło, gdy wszyscy się przekomarzają. Co prawda Kuba udawał, że to go już absolutnie nie dotyczy, że ma swoje sprawy, ale w kuchni co chwilę wybuchały salwy śmiechu, więc w końcu obaj z ojcem też przyszli i stwierdzili, że najwięcej fantazji mają mężczyźni cukiernicy. Zaprojektowali piękną piernikową szopkę, która będzie prezentem dla Michasi, naszej najmłodszej sąsiadki. Wyszła tak ładnie, że babcia zamówiła taką samą dla siebie. Produkcja szła pełną parą, a tymczasem śnieg sypał i sypał. Łukasz zawołał Kubę od odśnieżania, a potem i on i jego siostra Jadzia dołączyli do wyrobu pierników. Wszyscy tak się przerzucali pomysłami, że umówili się na jeszcze jedną piernikową niedzielę. Za tydzień. Wyrażam zgodę. Bo po prostu uwielbiam pełną ludzi i wesołą kuchnię. Cześć. Tobi.