nasze media Najnowszy numer MGN 03/2024

Gabi Szulik

|

MGN 01/2007

dodane 11.12.2006 08:06

Betlejem! Trzeba sie schylić

O Świętach bez dekoracji, Wigilii z kloszardem i o Betlejem zamieszkałym przez muzułmanów opowiada Lucyna Montusiewicz. Rodzina Lucyny i Ryszarda Montusiewiczów 11 razy świętowała Boże Narodzenie w Ziemi Świętej.

Jakie jest Betlejem w święta Bożego Narodzenia?
– W Betlejem Boże Narodzenie trwa przez cały rok, a święta trwają do 19 stycznia, bo najpierw 25 grudnia są katolickie, potem 7 stycznia są prawosławne, a 19 stycznia ormiańskie. Byłoby pięknie, gdyby z Betlejem święta promieniowały na cały świat. Ale tak nie jest. Dzisiaj w Betlejem jest chyba tak jak wtedy, gdy Jezus się rodził. Ubogo, zimno, szaro, samotnie i smutno. Chrześcijanie je opuszczają. W to miejsce przychodzą muzułmanie. Na dodatek Boże Narodzenie przypada na porę deszczową, więc często pada deszcz i wieje przenikliwy wiatr.

Na ulicach nie ma żadnych znaków świętowania?
– Jest tam taki bardzo piękny zwyczaj, że przed domami chrześcijańskimi stoi nie choinka, ale oświetlony krzyż. Taka cienka świecąca nitka krzyża. Jeszcze parę lat temu, jak wjeżdżaliśmy do Betlejem w Boże Narodzenie, to całe wzgórza świeciły krzyżami, na czerwono albo na żółto. To było przejmujące. Teraz jest ich dużo mniej...

Czego Wam brakowało najbardziej?
– W Izraelu dzień Bożego Narodzenia jest dniem pracy. Chrześcijanie mieszkający na przykład w Jerozolimie – albo jak my – w Jaffie, jeśli mogą, biorą urlop. Na ulicach nie ma żadnych dekoracji. Prawie nic nie przypomina, że coś się wydarzy. Brakowało nam nawet tego handlowego świata, który cały śpiewa i błyszczy przed Bożym Narodzeniem. U nas nawet sklepy przypominają, że coś się zbliża, że coś ważnego się wydarzy, bo stroi się cały świat?

Na Pasterkę jeździliście do Betlejem?
– Raz pojechaliśmy, ale trochę się zniechęciliśmy, ponieważ były tam tłumy pielgrzymów z całego świata. Przyjeżdżali na tę jedną noc, często bardzo zmęczeni. My przyjeżdżaliśmy każdego roku w Boże Narodzenie rano, kiedy w Betlejem było już prawie pusto. Przeważnie z jakimś księdzem, który w Grocie odprawiał dla nas Mszę św. Potem szliśmy gdzieś na obiad i wracaliśmy na świętowanie do domu.

A wigilia?
– Przez całe święta mieliśmy zawsze w domu mnóstwo gości. Nie tylko przyjaciół. Przychodzili nawet ludzie, których ledwo znaliśmy. Dzwonili z życzeniami i czuło się, że oczekują naszego zaproszenia. Kiedyś na Wigilię przyszedł muzułmanin ze swoją żoną i z dzieckiem. Innym razem przyszedł izraelski policjant z żoną, Polak z pochodzenia. W pewnej chwili zapytał, czy śpiewamy jeszcze kolędy – pamiętał to chyba z dzieciństwa. Zaśpiewaliśmy. On przypomniał sobie swoją ulubioną i takim pełnym głosem zaintonował: „Bóg się rodzi, moc truchleje!”. Aż ciarki nam po plecach przeszły. Ten człowiek, który powtarzał wciąż, że w Boga nie wierzy, teraz wyznaje, że Bóg się rodzi. Takie chwile się pamięta...

A pamiętasz najbardziej niezwykłego gościa na wigilii?
– Nasze dzieci spotykały w parku kloszarda. Zresztą ja też. Był Japończykiem. Czasem przychodził też do naszego kościoła. Kiedyś zaczęliśmy rozmawiać. Słabo mówił po angielsku, ale jakoś się udało. W przypływie dobroduszności, zaprosiłam go na wigilię. Opowiedziałam, o co chodzi, bo w Japonii tego nie ma. Miał jeszcze wtedy przyjść do nas jakiś Francuz i dwie Żydówki, z Ameryki i z Bułgarii. Kiedy już kończyłam wszystkie prace domowe i w domu pięknie pachniało, nagle uświadomiłam sobie, że przecież on przyjdzie z tym swoim zapachem kloszarda. Pomyślałam, że to może być trudna Wigilia. Ale cóż, jak stajnia, to stajnia. A tu.. niespodzianka. Przyszedł wykąpany. Jeszcze włosy miał mokre. Nigdy go dotąd czystego nie widziałam. Włosy zawsze tłuste, ściągnięte w kucyk, ubranie brudne. A tego dnia miał wygniecione, ale uprane ubranie! Był zachwycony naszą wigilią. Tylko kapusta z grzybami mu nie smakowała. Mówił, że to jakieś paskudne jest w ogóle.

Udawało Ci się przygotować taką wigilię jak w Polsce?
– Na początku nie mogłam w Izraelu zdobyć odpowiednich produktów. Jeśli na przykład zapomniałam zabrać w wakacje z Polski grzyby suszone, to musiałam się zadowolić pieczarkami z puszki. Z ryb mieliśmy przeważnie łososia i jakieś filety. Karpia, poza mężem, nikt u nas nie lubi, więc kupowałam mu zawsze jednego, ale one były jakieś takie... Nazywali je karpiony. Nasze wigilie w Izraelu były o wiele uboższe niż w Polsce, ale nigdy nam niczego nie brakowało.

A zwyczaj łamania się opłatkiem?
– O, opłatki też były sprowadzone z Polski. Dużo dostawaliśmy w listach. Tam nie ma tej tradycji. Nawet kiedy kapłani przychodzili do nas na wigilię, byli zaskoczeni tym zwyczajem. Kiedyś taki bardzo znany profesor z uniwersytetu w Jerozolimie, znawca Pisma Świętego, był tak wstrząśnięty opłatkiem i czerwonym barszczem, że zaczął nawet snuć myśli, że polska wigilia musi mieć związek z wyjściem z Egiptu, bo jest barszcz, czyli Morze Czerwone, i biel opłatka, czyli Ziemia Święta. To było coś pięknego (śmiech).

Czym jeszcze zadziwialiście Waszych gości świątecznych?
– Zawsze w naszym domu stawialiśmy szopkę. Każdego roku inną. Figurki były te same. Zmieniało się tylko otoczenie. Jednego roku starsi synowie zbierali kamienie, kleili je cementem i wybudowali małe wzgórza z grotami. Innego roku otoczenie było z drewna, papieru, bibuły. Na kartonie namalowali pejzaż Betlejem, potem wycięli okna i podświetlili je. Była też szopka krakowska, co nie było łatwe, bo trzeba było znaleźć mnóstwo różnych błyskotek. Goście byli zdumieni. Czegoś takiego w życiu nie widzieli. Dziwili się, dlaczego taki pałac? Trzeba było tłumaczyć (śmiech).

To znaczy, że Wasza szopka zawsze zwracała uwagę?
– To jest miejsce, które żyje w naszym domu. W wieczór wigilijny, po modlitwie i łamaniu opłatkiem, do żłóbka zostaje położony Jezus. Potem dochodzą jeszcze różne zwierzęta, a na końcu Trzej Królowie. Kiedy w Święta przychodzą do nas goście, to najpierw pokazuje im się szopkę, choinkę, a dopiero potem sadza do stołu. Żeby podkreślić, dlaczego się gościmy, dlaczego to spotkanie. Może dlatego w czasie świąt tylu ludzi chciało być z nami...
J
Myślę, że mieliście szczęście przez tyle lat przeżywać Boże Narodzenie tak blisko Betlejem.

– Nie lubiłam tego miasta. Teraz już rozumiem, dlaczego. Bo żeby wejść do Betlejem, zobaczyć miejsce narodzenia Boga, trzeba się schylić. Podobnie jest z naszym życiem. Trzeba się schylić, zejść w głąb samego siebie, żeby zobaczyć, jacy jesteśmy naprawdę. Zobaczyć swoje ubóstwo, samotność, małość, swój brak miłości do drugiego człowieka. Swoją nijakość. Nie zawsze to jest łatwe i przyjemne. Ale tylko wtedy możemy spotkać Boga, który wyciąga do nas swe ręce i przyjmuje nas takimi, jacy jesteśmy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..