W chwili roztargnienia Pan Bóg ulepił Jankę z gliny przeznaczonej na dziesięć osób. Dlatego inni nie mogą za nią nadążyć. Tak o Janinie Ochojskiej, szefowej Polskiej Akcji Humanitarnej, powiedziała koleżanka. Razem organizowały pomoc niemal dla całego świata.
Atak polio
Miała zaledwie sześć miesięcy, gdy zachorowała. Podobno tak jest, że gdy przychodzi epidemia polio (choroba Heinego-Medina) chorują wszyscy. Tyle że odporniejsi potrafią się obronić, słabsi nie. Janka chorowała wcześniej na dyfteryt i wirus polio zaatakował jej centralny układ nerwowy ze zdwojoną siłą. Doprowadził do całkowitego porażenia osłabioną wcześniejszą chorobą dziewczynkę. – Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa – opowiada pani Janina Ochojska – to szpital. – A najwcześniejszy obraz to widok siostry zakonnej-pielęgniarki pochylającej się nade mną i to, że nie mogę się ruszyć. Przez osiem miesięcy leżała w szpitalu w tak zwanych żelaznych płucach. Dzięki nim potrafiła sama oddychać. Ten czas jednak wystarczył, by wyszła stamtąd z pokrzywionym kręgosłupem. Z konieczności nie zwracano na niego uwagi. Ważne było, by maleńka Janka się nie udusiła. Potem przewieziono ją do sanatorium. Miała wtedy rok i dwa miesiące. Wyjęto dziewczynkę z „żelaznych płuc” i... Janka nie umiała usiąść. Nawet o raczkowaniu nie było mowy.
Gorset po szyję
To było chyba jej pierwsze i największe marzenie: chodzić! Czekała na to niemal pięć lat. Nie mogła już wytrzymać w gorsecie niemal po szyję. Płakała, gdy pielęgniarki go zakładały. Na dodatek na nogach miała usztywniające aparaty, które raniły biodra. To wszystko sprawiało dziecku ogromny ból. Jakby tego było mało, gorset wpijał się w pachy i też powodował otarcia. W końcu przyszedł upragniony dzień. Pięcioletnia Janka wysztywniona, obolała, opierając się rękami o barierki, postawiła pierwsze, ciężkie kroki. – Pamiętam doskonale tę chwilę – wspomina pani Janina – gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam siebie w lustrze. – Nie umiałam jeszcze przesuwać nóg, dlatego rehabilitant popychał je od tyłu. Szłam! Mimo tych trudnych chwil, sanatorium w Jastrzębiu Zdroju pani Janina Ochojska wspomina dość ciepło. W Jastrzębiu był ogromny park, a w nim mnóstwo kryjówek. Można się było bawić w podchody, w Zorro albo w Indian. Rehabilitanci uczyli swych podopiecznych wspinania się na drzewa i przechodzenia przez płoty w aparatach. – Odrzucaliśmy kule i czołgaliśmy się wśród żywopłotów – śmieje się pani Janina. – Mogliśmy ćwiczyć sprawność na drabinkach w sali gimnastycznej, ale zajęcia w ogrodzie były ciekawsze. – Co to za wyczyn podciągnąć się pięć razy na drabince? Wleźć na drzewo na trzecią gałąź od dołu to było coś!
To musi boleć
Po raz pierwszy Janka przyjechała do domu, gdy miała sześć lat. Dotąd, mimo że tęskniła za bliskimi, jej domem były szpital i sanatorium. Do dziś pamięta nocną lampkę palącą się w dwunastoosobowej sali i siedzącą przy niej siostrę. Cerowała skarpetki chorych dzieci i opowiadała im bajki. – To była namiastka rodzinnego domu – mówi pani Janina. – Pamiętam dobrze czas powrotu do domu – opowiada. – Wtedy miałam jeszcze drewniane kule, które ciągle się łamały i tata musiał je drutować. Rodzice Janki byli biedni i nie mogli zbyt często odwiedzać swej córki. Bilet do Jastrzębia to był spory wydatek. Mama pisała listy i przysyłała paczki. – Gdybym została w domu – zamyśla się – pewnie nic bym nie mogłabym robić, żeby się nie zmęczyć. Moja mama na pewno nie wiedziałaby jak postępować z dzieckiem niepełnosprawnym. W sanatorium miałam swoje obowiązki. Sprzątanie, układanie w szafkach, ścielenie łóżka. Tam uczono nas być dzielnymi. „Płaczesz?“. „Patrz na Krzysia, on nie płacze“. „Boli?“. „To musi boleć“.