Janka z gliny dla dziesięciu

Oprac. Gabriela Szulik na podst. książki „Niebo to inni“, Znak, Kraków 2000.

|

MGN 04/2003

publikacja 07.04.2012 15:59

W chwili roztargnienia Pan Bóg ulepił Jankę z gliny przeznaczonej na dziesięć osób. Dlatego inni nie mogą za nią nadążyć. Tak o Janinie Ochojskiej, szefowej Polskiej Akcji Humanitarnej, powiedziała koleżanka. Razem organizowały pomoc niemal dla całego świata.

Janka z gliny dla dziesięciu Wszystko zapięte na ostatni guzik. Tiry gotowe do odjazdu. Te w sierpniu 1999 roku wyjeżdżały do Turcji z pomocą dla ofiar trzęsienia ziemi. fot. PAP/JACEK TURCZYK

Atak polio
Miała zaledwie sześć miesięcy, gdy zachorowała. Podobno tak jest, że gdy przychodzi epidemia polio (choroba Heinego-Medina) chorują wszyscy. Tyle że odporniejsi potrafią się obronić, słabsi nie. Janka chorowała wcześniej na dyfteryt i wirus polio zaatakował jej centralny układ nerwowy ze zdwojoną siłą. Doprowadził do całkowitego porażenia osłabioną wcześniejszą chorobą dziewczynkę. – Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa – opowiada pani Janina Ochojska – to szpital. – A najwcześniejszy obraz to widok siostry zakonnej-pielęgniarki pochylającej się nade mną i to, że nie mogę się ruszyć. Przez osiem miesięcy leżała w szpitalu w tak zwanych żelaznych płucach. Dzięki nim potrafiła sama oddychać. Ten czas jednak wystarczył, by wyszła stamtąd z pokrzywionym kręgosłupem. Z konieczności nie zwracano na niego uwagi. Ważne było, by maleńka Janka się nie udusiła. Potem przewieziono ją do sanatorium. Miała wtedy rok i dwa miesiące. Wyjęto dziewczynkę z „żelaznych płuc” i... Janka nie umiała usiąść. Nawet o raczkowaniu nie było mowy.

Gorset po szyję
To było chyba jej pierwsze i największe marzenie: chodzić! Czekała na to niemal pięć lat. Nie mogła już wytrzymać w gorsecie niemal po szyję. Płakała, gdy pielęgniarki go zakładały. Na dodatek na nogach miała usztywniające aparaty, które raniły biodra. To wszystko sprawiało dziecku ogromny ból. Jakby tego było mało, gorset wpijał się w pachy i też powodował otarcia. W końcu przyszedł upragniony dzień. Pięcioletnia Janka wysztywniona, obolała, opierając się rękami o barierki, postawiła pierwsze, ciężkie kroki. – Pamiętam doskonale tę chwilę – wspomina pani Janina – gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam siebie w lustrze. – Nie umiałam jeszcze przesuwać nóg, dlatego rehabilitant popychał je od tyłu. Szłam! Mimo tych trudnych chwil, sanatorium w Jastrzębiu Zdroju pani Janina Ochojska wspomina dość ciepło. W Jastrzębiu był ogromny park, a w nim mnóstwo kryjówek. Można się było bawić w podchody, w Zorro albo w Indian. Rehabilitanci uczyli swych podopiecznych wspinania się na drzewa i przechodzenia przez płoty w aparatach. – Odrzucaliśmy kule i czołgaliśmy się wśród żywopłotów – śmieje się pani Janina. – Mogliśmy ćwiczyć sprawność na drabinkach w sali gimnastycznej, ale zajęcia w ogrodzie były ciekawsze. – Co to za wyczyn podciągnąć się pięć razy na drabince? Wleźć na drzewo na trzecią gałąź od dołu to było coś!

To musi boleć
Po raz pierwszy Janka przyjechała do domu, gdy miała sześć lat. Dotąd, mimo że tęskniła za bliskimi, jej domem były szpital i sanatorium. Do dziś pamięta nocną lampkę palącą się w dwunastoosobowej sali i siedzącą przy niej siostrę. Cerowała skarpetki chorych dzieci i opowiadała im bajki. – To była namiastka rodzinnego domu – mówi pani Janina. – Pamiętam dobrze czas powrotu do domu – opowiada. – Wtedy miałam jeszcze drewniane kule, które ciągle się łamały i tata musiał je drutować. Rodzice Janki byli biedni i nie mogli zbyt często odwiedzać swej córki. Bilet do Jastrzębia to był spory wydatek. Mama pisała listy i przysyłała paczki. – Gdybym została w domu – zamyśla się – pewnie nic bym nie mogłabym robić, żeby się nie zmęczyć. Moja mama na pewno nie wiedziałaby jak postępować z dzieckiem niepełnosprawnym. W sanatorium miałam swoje obowiązki. Sprzątanie, układanie w szafkach, ścielenie łóżka. Tam uczono nas być dzielnymi. „Płaczesz?“. „Patrz na Krzysia, on nie płacze“. „Boli?“. „To musi boleć“.

Metalowy pręt w plecy
A czasem ból był nie do wytrzymania. Na przykład tak zwane rozciąganie. Najpierw pół godziny trzeba było leżeć na gorącej parafinie. – To było nawet przyjemne – wspomina pani Janka. – Wydłubywaliśmy parafinę spod siebie, lepiliśmy kulki i rzucaliśmy w siebie. Gdy mięśnie się rozgrzały, trzeba było się położyć na brzuchu i wtedy zaczynały się „tortury“. Naciągano i wyginano kręgosłup w przeciwną stronę niż był naturalnie skrzywiony. Cały czas jednak powiększało się jego skrzywienie i trzeba było coś z tym robić. – Lekarze postanowili mi włożyć do pleców metalowy pręt, który podpierał krzywy kręgosłup. Po jednej z operacji efekt był taki, że kręgosłupa nie wyprostowano, a skrzywienie powiększyło się prawie do 120 stopni. Do Pierwszej Komunii Świętej Janka przystąpiła dopiero w piątej klasie. – Przygotowywano mnie nawet wcześniej – opowiada – ale z powodu kolejnych operacji nie zdążyłam. Dopiero gdy byłam przez dłuższy czas w domu, mogłam się porządnie przygotować.

Marzenia o astronomii
W jednym z kolejnych szpitali Janka zdecydowała, że będzie astronomem. Była wtedy w siódmej albo w ósmej klasie. To był czas, kiedy dużo czytała. Po kolejnej operacji jeden z lekarzy przyniósł jej książkę „Obrazy nieba“. Janka przeczytała ją z wypiekami na twarzy, a potem... całą przepisała do zeszytu. Leżała na szpitalnym łóżku w sali numer sześć, patrzyła w rozgwieżdżone niebo i myślała, że dzięki astronomii wyrwie się od tego bólu, ze szpitali, od operacji, od unieruchomienia. Zbuntowana nastolatka nie lubiła wtedy ludzi. Najważniejszą rzeczą na świecie była wiedza. Myślała: „Ja im pokażę! Jeszcze zobaczą, co potrafię! Udowodnię, ile jestem warta!“. Wtedy spotkała doktora Wierusza i nauczyła się inaczej patrzeć na swoje cierpienie. Kiedy pytała: „Dlaczego?“, otrzymywała odpowiedź: „A dlaczego nie?“. – Niepełnosprawny ma coś więcej, a nie mniej – mówił doktor. – Trzeba być silnym i coś umieć. Bo niepełnosprawny i jeszcze głupi do niczego nie dojdzie. Kiedy po kilku godzinach zastrzyki przeciwbólowe przestawały działać, trzeba było nauczyć się samemu łagodzić ból. Tej umiejętności nie posiadali rówieśnicy. – Dzisiaj wiem, że moje cierpienie było darem – mówi pani Janina. – Wtedy jeszcze tak tego nie pojmowałam.

Pomoc w dobrym gatunku
– Bóg dał mi niepełnosprawność, bo wiedział, że się nie załamię – mówi pani Janina. – A może był jeszcze inny powód? Może dzięki chorobie jestem bardziej ambitna. Odkryłam, że sensem życia jest pomaganie innym. Pamiętam taki prezent od sanatoryjnego św. Mikołaja, w którym na wierzchu paczki była... zgniła gruszka. Dlatego zależy mi na tym, by pomoc była zawsze w dobrym gatunku. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie przeszła polio? Nie wiem. Moje życie jest to, które miałam i mam. Życie to dar. A kalectwo jest jego częścią. Więc też darem. Ale pani Janina Ochojska nie jest niepoprawną optymistka. – Za tą pogoda ducha – mówi – kryją się dziesiątki wieczorów przepłakanych w poduszkę, godziny, miesiące, a nawet lata życia z bólem, ogromny wysiłek, strach, momenty załamania. Do miejsca, w którym jestem, szłam długo i nie była to droga usłana różami. Miarą tego, kim jesteś, jest to, ile możesz dać z siebie innym. A możesz dać niezależnie od tego, czy jesteś przykuty do łóżka, czy jeździsz na wózku, czy chodzisz o kulach, czy bez. Każdy daje co innego, ale nigdy nie jest tak, że nie możesz dać niczego. Nawet twoja wyrozumiałość, czy cierpliwość to wielki dar.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.