Po 4 minutach od zgłoszenia są już powietrzu. Latające karetki to prawdziwa elita wśród ratowników.
Na lotnisku przed hangarem stoi zgrabny żółto-czerwony helikopter. Bez zgody dowódcy nikt nie może się do niego nawet zbliżyć. Specjalnie dla czytelników „Małego Gościa” o swojej trudnej, ale ciekawej pracy i o nowoczesnym śmigłowcu opowiedzieli ratownicy z gliwickiej bazy Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
ZAWSZE GOTOWI
W bazie wisi dokładna mapa terenu działania śmigłowca. Na fotelach trzy osoby w pomarańczowych kombinezonach. Dyżurują od 7.00 do 20.00. – Teraz sobie spokojnie rozmawiamy – mówi pilot Romeo Górniak. – Ale jeśli zadzwoni telefon, wkładam buty, łapię dokumenty i biegnę przygotować śmigłowiec. – Przy starcie nawet nie wiem, dokąd lecimy. Dopiero w powietrzu mówi mi to ratownik medyczny – dodaje. – Dla rannego ważna jest każda minuta – tłumaczy Mariusz Pacałowski, lekarz. Zwykła karetka jedzie ulicami do najbliższego szpitala, a stamtąd do szpitala specjalistycznego. – My lecimy w prostej linii od razu do właściwego miejsca – mówi Górniak. – Jeżeli szpital jest daleko, angażujemy drugi śmigłowiec lub samolot. Koszty nie są ważne jeżeli ratuje się czyjeś życie – dodaje lekarz. Załoga w każdej chwili musi być gotowa do akcji. – Na bieżąco sprawdzamy też pogodę – mówi Łukasz Kręglicki, ratownik medyczny, który w powietrzu pomaga pilotowi i śledzi trasę na mapie, a na ziemi pomaga lekarzowi.
TYLKO NAJLEPSI
Załogę śmigłowca ratunkowego tworzą tylko najlepsi. Muszą nie tylko zdobyć odpowiednie wykształcenie, ale potem przez trzy lata pracować w tym zawodzie, żeby choć trochę uodpornić się na stres. Poza tym, co roku odnawiają swoje uprawnienia. Dla pilotów śmigłowiec ratunkowy też jest prawdziwym wyzwaniem. – Latałem wcześniej w wojsku i w policji, ale chyba najtrudniejsze jest latanie w lotniczym pogotowiu – mówi pilot. – Śmigłowiec musi wylądować bezpiecznie jak najbliżej miejsca wypadku. Trzeba uważać na linie telefoniczne albo wysokiego napięcia. Ostatnio na przykład lądowaliśmy w polu jęczmienia – wspomina załoga. – Zwykle pierwsi są strażacy i to oni wybierają miejsce. Dwa lata temu na budowanym węźle autostrad A4 i A2 był poważny wypadek. Nasz helikopter był tam w kilka minut i lądował między przęsłami wiaduktów na autostradzie – opowiada Mariusz Pacałowski. Nie każdego można uratować. – Po akcji staramy się „zresetować” i nie myśleć o ofi arach. Bez tego nie moglibyśmy normalnie pracować, choć są i takie dni, których nie można zapomnieć. Nie jesteśmy przecież robotami – dodaje Łukasz Kręglicki. – Najtrudniejsze są wypadki z dziećmi, tym bardziej że zawsze winni są dorośli. Dla każdego malucha mamy w śmigłowcu Misia Ratownika.