nasze media MGN 10/2024

Jadwiga Chmielewska

dodane 10.09.2008 21:52

Per aspera ad astra rozdz.IV

Rozdział IV

Mmm... ale się wyspałam. Podnoszę się, a tu piękne słońce próbuje przebrnąć przez moje drewniane żaluzje. Ptaszki świergocą, aż chce się iść do szkoły! Najlepiej w tej zwiewnej zielonej sukience. Pasuje mi do oczu. Przeciągam się i wstaję z łóżka. Podnoszę głowę, by spojrzeć na zegar. No pięknie! Na lekcje już raczej nie zdążę, jest 11! A te zaczęłam o 9. Kurczę, czemu mama mnie nie obudziła?
Zbiegam na dół po schodach jeszcze w piżamie. W kuchni widzę dziadka. Wiem, że często nas odwiedza, ale żeby tak z rana? I czemu on robi grzanki?
-Dziadku? A co ty tutaj robisz? - pytam.
-Spodziewałem się takiej reakcji. Jak napijesz się kakaa od razu sobie wszystko przypomnisz - mówiąc to stawia na stole duży parujący kubek.
-Ale co mam sobie przypomnieć? Gdzie mama?
Dziadek zaciska usta i odwraca się tyłem do mnie.
-Wypij - poleca.
Siadam przy stole i chwytam w ręce ciepły kubek. Mniam, kakałko! Odkąd pamiętam zawsze uwielbiałam ka... Przypominam sobie. Cały ostatni dzień przelatuje mi przed oczami. Patrzę na
dziadka i wybucham głośnym szlochem, opadając na stół. Na szczęście nie rozlewam kakaa.
Czuję ciepłą dłoń na ramieniu. Mama! Najukochańsza Mama! Nie! Błagam, powiedźcie, że to tylko jakiś okropny koszmar.
Podnoszę głowę. Widzę Tatę. Lewą rękę ma zwieszoną wzdłuż ciała, tu i ówdzie jest posiniaczona. Przypominam sobie, że przecież Tata miał złamaną rękę. Powinien mieć gips. Ocieram oczy i wstaję.
-Tato nie powinieneś mieć przypadkiem gipsu?
-Tak, ale jakoś tak... skruszył się, gdy wczoraj brałem prysznic.
-Nie przypominam sobie byś go miał gdy przyjechaliśmy wczoraj do domu.
-Och...
-Tato, nie możesz mnie okłamywać. Zwłaszcza teraz, gdy mamy tylko siebie - przytulam się do niego, a on zdrową ręką obejmuje moje plecy.
-Obiecuję, że nie będę cię okłamywał. Nie jesteśmy sami, mamy jeszcze dziadka.
Odrywam się od niego i patrzę na Dziadka. Dłońmi opiera się o zlew kuchenny. W końcu podnosi głowę i patrzy na mnie z uśmiechem.
-Idę do Mili - oświadczam tacie i biegnę na górę. Przebieram się w moją zieloną sukienkę, czeszę się w gładko ulizany kucyk. Nie wychodzi mi, bo mam zrobioną grzywkę na bok i kręcone włosy. Po chwili odkładam gumkę, przeczesuję włosy szczotką i sięgam do szufladki toaletki. Wyciągam czarną
klamrę i chwytam nią z tyłu włosy. Uświadamiam sobie, że przecież powinnam ubrać się na czarno, żeby uczcić śmierć bliskiej mi osoby. Taki wyraz szacunku dla jej przejścia do innego świata. O ile jest jakiś inny świat. Nigdy nie byliśmy zbyt wierzącą rodziną. To znaczy ja i Tata. Najukochańsza
Mama owszem. Nie to że nie chodzę do kościoła co niedzielę, ale czuję się tam obco i w sumie jestem żeby być, żadnych refleksji, bo i kogo to interesuje? Nigdy za bardzo nie słucham na katechezie księdza Watersa. Ostatnio zaczął gadać coś o modlitwie za innych. Spytałam wtedy: "A po co
się za kogoś modlić? To i tak nie działa. Jak ktoś umarł to i tak jest już po sprawie.", on na to: "Żeby trafił do nieba, a można też modlić się za jego bliskich, żeby nie cierpieli.","Ale przecież powinni się weselić, że zmarły jest w lepszym świecie, nie? To takie jakby samolubstwo z ich strony." - jestem genialna, nie? "Masz rację Melanie, ale nie wszyscy płaczą z powodu czyjeś śmierci tylko dlatego, że bez niej muszą sobie sami radzić. Czasami płaczą, bo zdają sobie sprawę dopiero po śmierci danej osoby jaka była dla nich ważna. I może nie okazywali jej tego w dobry sposób. To co mamy, doceniamy dopiero, gdy to stracimy". Zaraz, zaraz. Powiedział to 4 dni temu w poniedziałek, czyli 3 dni przed śmiercią mamy. Czyli to... przeze mnie? Dlatego, że nie uważałam modlitwę za coś śmiesznego i bzdurnego? A może dlatego, że nie doceniałam Najukochańszej Mamy? Zaczynam się zastanawiać, czy zawsze podziękowałam kiedy coś dla mnie zrobiła.
O jejku! Szlag! To przeze mnie! Dziękowałam tylko wtedy gdy coś mi kupiła! Nigdy za zrobione grzanki, śniadanie do szkoły. Ojej, ojej. I już nic nie mogę zrobić.
Siedzę i patrzę na swoje odbicie w lustrze. Przez głowę przebiega mi tylko jedna myśl: "To przez ciebie". Oczy zachodzą mi mgłą...

~~>><<~~

Otwieram oczy i widzę Tatę, który nade mną stoi i Dziadka, który siedzi na łóżku w moich nogach.
-Co się stało? - bąkam nieśmiało.
-Zasłabłaś - odpowiada Tata. - Dzwoniłem już do twojej szkoły, żeby powiadomić ich, że nie będzie cię przez najbliższe kilka dni...
-Nie - przerywam mu. - To nic nie da. Narobię sobie tylko zaległości, a to mi niczego nie ułatwi, nie sądzisz?
-Jak chcesz, w każdym bądź razie dyrektorka powiedziała mi, żebyś przed lekcjami w poniedziałek poszła do szkolnego psychologa.
Wybałuszam na niego oczy. Psycholog? Czy on zwariował?
-Tato, ty nie wiesz jacy są psycholodzy? Oni... oni by chcieli wiedzieć o każdym aspekcie mojego życia! Nie potrzebuję psychologa, żeby się komuś wygadać! Od tego mam Mili!
-Więc oznajmiam ci, młoda damo, że Dowersowie się wyprowadzili! - krzyczy na mnie.
O czym on mówi? To nie prawda, to nie może być prawda! Mili jest chora i tyle!
-To nie prawda! - odkrzykuję ze łzami w oczach.
-Ależ prawda! Nie będziesz ze mną dyskutowała! Mam za dużo spraw na głowie, żeby się jeszcze z tobą miał użerać!
Wychodzi trzaskając drzwiami, a ja obejmuję nogi i zanoszę się płaczem.
-Meli... nie płacz - Dziadek dosiada się bliżej mnie i przytula.
-Oh, Dziadku! Nic już nie będzie takie samo!
-Wiem, kochanie, ale musisz to wytrzymać.
-Jak? Jak Tata może być dla mnie taki okrutny?
-Wnuczusiu, wierz mi, że stracenie żony to nie mały orzech do zgryzienia, szczególnie w jego wieku.
-To moja wina - chlipię w jego ramię.
-Co?
-To moja wina, że mama umarła.
-Co ty wygadujesz, dziecko?! - Dziadek chwyta mnie za ramiona i próbuje
odnaleźć mój wzrok.
-To dlatego, że uważałam, że modlitwa jest bzdurna i zawsze gdy przyjmowałam komunię to robiłam to z nawyku. Było mi to wszystko obojętne, to dlatego Pan Bóg zabrał Mamę, Dziadku.
-Nigdy tak nie mów! Pan Bóg widocznie... widocznie potrzebował jej do lepszych rzeczy. Ale na pewno nie dlatego, że chodziłaś do kościoła, nie przeżywając tego. Melanie, masz dopiero 15 lat, nawet nie, bo skończysz je dopiero za 2 miesiące. Masz jeszcze dużo czasu, żeby odnaleźć w sobie tą wielką tajemnicę, która kryje się w Ciele Pana Jezusa. W przyszłym roku masz bierzmowanie i...
-Ale mama umarła, bo byłam niegrzeczna. Dziękowałam jej tylko jak mi coś kupiła i w ogóle.
-Mówisz jak małe dziecko. Wierz mi, nie jest tak. Pogadamy o tym jutro - wstaje z mojego łóżka i podchodzi do drzwi. - Musisz teraz odpocząć. Prześpij się - już ma zamknąć drzwi, ale jeszcze się wraca. - Aha, w niedziele pogrzeb.
Och, moja Najukochańsza Mamo! Jak bardzo chciałabym Cię przeprosić!

~~>><<~~

Wkładam przez głowę moją czarną sukienkę, na to gruby czarny szal, czarne rajstopy, i czarne baleriny na płaskim obcasie. Mój kolor włosów nie pasuje do mojego stroju, więc zakładam czarną chustkę i czarne kolczyki-wkrętki. Do tego czarne rękawiczki. Żeby przysłonić kolor moich oczu, maluję je grubo czarną kredką i tuszem do rzęs. Nie lubię się malować, bo ogółem to nie wygodne. Jak na przykład coś wpadnie ci do oka i nie możesz tego sobie wyciągnąć, bo się rozmażesz. Nie muszę nic robić z buzią i ustami. Na szczęście. Twarz mam bladą, a wargi pogryzione i spierzchnięte. I dobrze.
Dziadek naciska na klakson. Znaczy, że mam schodzić. Chwytam torebkę i szybko wrzucam cztery opakowania chusteczek, dwie wsuwki na wszelki wypadek, tabletki uspakajające - Dziadek mi je kupił, stwierdził, że mogą się przydać, wodę mineralną do popicia i klucze do domu. Zbiegam po schodach,
dzierżąc komórkę w ręku i wyłączam ją, po czym wsuwam do torebki. Zamykam drzwi na klucz i wskakuję do Nissana na tylne siedzenie. Na wszelki wypadek sprawdzam jeszcze czy aby nie ma blokady dziecięcej. Nie ma. Kochany Dziadek. Jeden w tej rodzinie mi ufa. Dla takiego warto żyć. No i dla Taty. Dziadek mi wszystko wytłumaczył i wybaczyłam Tacie. Zresztą On mnie teraz potrzebuje. Co innego teść, co innego córka, prawda? Teraz Tatuś siedzi na przednim siedzeniu, w czarnym garniturze, czarnej koszuli, czarnym krawacie. Na policzku ma kilka przecięć, zapewne od golarki. Przynajmniej tyle, że się ogolił. Przez cały piątek i sobotę chodził zgarbiony, nieogolony, w ogóle nie przebierał się z piżamy. No, może poza wyjściem do szpitala, żeby mu założyli gips, ale to wszystko. Zapewne
dzisiejszy strój zapewnia Dziadkowi, który ma na niego niezły wpływ. W końcu się rozumieją. Moja Babcia umarła kiedy miałam 7 lat. Była chorowita i umarła śmiercią naturalną. We śnie. Przynajmniej nie cierpiała. Ale w sumie, swoje lata miała, a po co miała się męczyć? Tyle rzeczy jej doskwierało.
Nigdy się nie skarżyła, ale widać było, że reumatyzm robi swoje. Trudniej się jej było poruszać i w ogóle. Przeżyłam to w miarę spokojnie, chociaż co innego moja Najukochańsza Mama. Bardzo płakała na pogrzebie, ale potem, w domu, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że śmierć to najlepsze co może w życiu człowieka spotkać. "Ale tylko, jeśli Bóg tak chce, bo on wie, co jest dla nas najlepsze" - dodała. Wtedy nie rozumiałam o co chodzi. Byłam już po pierwszej komunii, ale jakoś tak nie wszystko do mnie docierało. Dojeżdżamy pod kościół. Na placu kościelnym jest mnóstwo ludzi, poubieranych
na czarno. Wchodzimy do środka, a tam, przed ołtarzem, stoi trumna z hebanu ze złotymi rączkami po bokach. Wymijam Dziadka i idę szybko do nowego łóżka mojej Najukochańszej Mamy. Ręce ma ułożone jak do modlitwy i oplecione są różańcem, który zakończony jest złotym krzyżykiem, a pięć paciorków wyżej widnieje podobizna świętego Patryka, wielkiego ewangelizatora Irlandii. Twarz ma bladą, jakby... nieżywą. Po prostu. Muszę w końcu dopuścić do siebie myśl, że jej mózg już
nie pracuje, jej serce nie bije... "Ależ bije, tylko że o wiele mocniej. Błogosławieni ci, którzy nie widzieli
a uwierzyli" - odzywa się cichy głosik w mojej głowie. Obracam się z przestrachem. Jednak nikogo koło mnie nie ma, tylko wielkie bukiety kwiatów od licznych znajomych i przyjaciół Najukochańszej Mamy.
"Dobra, nie panikuj" - nakazuję sobie. W końcu to tylko taka sobie myśl i co z tego? Przecież nikt nie ma dostępu do mojego umysłu. Muszę się opanować. Kładę dłoń na dłoni mojej Najukochańszej Mamy. Jest... jeny! Ona jest ciepła. Kładę drugą rękę i czuję ciepło, jakie z nich emanuje. Podchodzi Dziadek.
-Melanie...
-Ona ma ciepłe ręce - mówię, wpatrując się w Jej zamknięte oczy.
-Co ty wygadujesz?
-Sam dotknij - biorę ręce z powrotem do siebie. Dziadek patrzy na mnie z powątpiewaniem, ale kładzie rękę.
-One są zimne. Lodowate! Melanie, idź do ławki. Zaraz zacznie się Msza. Patrzę na niego z szeroko otworzonymi oczami. Jak to? Przecież sobie tego nie ubzdurałam!!!
-Dziadku, ale ja naprawdę...
-Idź usiądź.
Siadać?! Ja wcale nie chcę siadać!!!!!!! Wybiegam z kościoła, a oczy wszystkich kierują się w moją stronę.
Jak, jak?? No jak, pytam się??!!! Przecież sobie tego nie ubzdurałam! Nie jestem wariatką! Nie jestem żadną wariatką. Z moim mózgiem wszystko OK. Zakasuję moją kieckę do kolan i skaczę przez mały kamienny murek. Byle dalej. Biegnę przez zieloną łąkę. Na całe szczęście, że mieszkam blisko
morza. Po chwili trawa zaczyna się przerzedzać i robić bardziej podmokła. Zdejmuję buty i biegnę dalej. Jest odpływ. Plaża pusta. Większość małej społeczności naszego miasta zapewne zgromadzona jest w kościele, a reszta w bardziej atrakcyjnych miejscach. Siadam na kawałku suchego piasku i obejmuję kolana rękoma. Przecież nie jestem wariatką. Jak mogę być wariatką. Czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Jęczę. Pewnie Dziadek przyszedł mi powiedzieć: "Nie martw się, to nic, że jesteś wariatką". Obracam się.
-Dzia... - przerywam w pół słowa. Przede mną stoi chłopak. Najprawdziwszy chłopak z krwi i kości i uśmiecha się do mnie.
-Nie jestem twoim dziadkiem, jeśli o to ci chodzi. Mam na imię John - siada koło mnie i chwyta jedną z muszelek, która leży między jego nogami.
-Mam na imię Melanie - mówię. Nie umiem się powstrzymać: - Czy ja wyglądam na wariatkę - wypalam.
Wybałusza na mnie swoje niebieskie oczy, a potem mówi, z niedowierzaniem w
głosie:
-O nie, z pewnością nie wyglądasz na wariatkę. Czemu tak sądzisz? - dodaje zaciekawiony.
-Widziałeś te tłumy przed kościołem? - pytam grzebiąc palcem w piasku.
-Tak.
-To z powodu mojej mamy. Ona... - nie pozwala mi dokończyć.
-Bardzo ci współczuje.
Odwracam się do niego zdziwiona.
-Skąd wiesz?
-To widać.
-W każdym bądź razie, kiedy położyłam ręce na jej dłoniach, one były ciepłe, a gdy powiedziałam to mojemu Dziadkowi, on powiedział, że gadam głupoty i że mam usiąść do ławki.
-Widzisz - kładzie dłoń na mojej - czasami chcemy...
-Melanie!
Odwracam głowę i widzę Dericka Golwena. Jest synem znajomych moich rodziców. Jego tata jest policjantem, więc zna się z moim Ojcem. Jest wysoki, ma ciemne włosy i szaleje za nim część żeńska naszej szkoły. Derick chodzi ze mną do klasy.
-Wszędzie cię szukam! Ale nas wystraszyłaś! - podbiega do nas i ciągnie mnie w górę za rękę. - Chodź szybko.
Zdążam tylko się odwrócić głowę i pomachać ręką, z lekkim uśmiechem, Johnowi. Miły facet. Nie żebym nie lubiła Dericka, ale jakoś tak. A nie wiem. Derick ciągnie mnie do kościoła. Kiedy jesteśmy już przy murku, sadza mnie na nim i odbiera buty z ręki. Lekko wytrzepuje z nich piasek i wkłada je na
moje stopy. Potem przeskakuje murek, odwraca mnie na nim i podaje rękę. Chwytam się jej i dalej biegnę za Derickiem. Wszyscy są już w kościele. Wchodzimy bocznym wejściem i skradamy się do pierwszych ławek. Widzę Tatę i Dziadka. Dericka sadza mnie koło nich i lekko popycha, żebym się posunęła. Chce usiąść koło mnie. Widzę jak Dziadek posyła mu wdzięczne spojrzenie, a Derick
lekko macha ręką z nonszalancją. Grrr!



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..