nasze media Mały Gość 04/2024

Franciszek Kucharczak

|

MGN 01/2009

dodane 15.02.2012 20:30

Ratujmy się sami

Wszyscy zdrowi? – zapytał dowódca wyprawy. – Tak – odpowiedzieli rozbitkowie. – Powiedział pan, że po nas wróci. A my w pana wierzyliśmy.

Frank Worsley przewracał się z boku na bok. „Śniło mi się, że ulica Burlington była pełna lodowych gór, a ja płynąłem po niej statkiem” – wspominał później. Nazajutrz poszedł na tę ulicę. Na jednym z domów ujrzał napis: „Królewska Wyprawa Transantarktyczna”. Okazało się, że znany podróżnik sir Ernest Shackleton chce przemierzyć Antarktydę od krańca do krańca. Worsley nie namyślał się długo. Przyłączył się do ekspedycji i został kapitanem wiozącego ją statku „Endurance”. „Kiedy ujrzałem Shackletona, wiedziałem już, że będę dumny, mogąc z nim podróżować” – zapisał.

TONIE NADZIEJA
Była jesień 1915 roku. Załoga bezsilnie patrzyła, jak „Endurance” z trzaskiem przełamuje się na pół i rozpada na kawałki. Statek, uwięziony od miesięcy w lodzie, został zmiażdżony przez napierające kry. Los polarników stał się tragiczny. Tkwili półtora tysiąca kilometrów od najbliższych ludzkich siedzib, z kilkoma szalupami i z wyniesionymi ze statku zapasami żywności. Na szczęście szef wyprawy, Ernest Shackleton, nigdy nie tracił opanowania. – Nikt nie przyjdzie nam na ratunek. Musimy ratować się sami – powiedział otwarcie. Postanowił dotrzeć do najbliższego składu sprzętu i żywności. Rozbitkowie musieli przeciągnąć po lodzie ocalone łodzie, wyładowane najpotrzebniejszymi rzeczami. 

Shackleton pozwolił każdemu zabrać tylko kilogram osobistych rzeczy. Do tego śpiwór, kubek, łyżka, nóż. Kazał jednak zachować banjo. Wiedział, jak ważny jest śpiew z instrumentem. Ludziom zawsze poprawiało to humor. Trzeba było zastrzelić psy, żeby nie zużywały zapasów. Nie wiadomo, co wtedy myślał młody Kanadyjczyk Percy Blackborow. Gdy po wyruszeniu załoga odkryła, że ma pasażera na gapę, Shackleton powiedział mu: „Jeśli będziemy musieli kogoś zjeść, ty będziesz pierwszy”. Na razie jednak nie było tak źle. Po świętach Bożego Narodzenia 28 rozbitków ruszyło w drogę. Droga jednak okazała się fatalna. Po pięciu dniach mordęgi udało się pokonać tylko kilkanaście kilometrów spiętrzonej kry. Shackleton postanowił więc rozbić obóz na krze i dryfować z nią na północ. Któregoś dnia członek załogi zobaczył olbrzymią fokę. Zaczął machać rękami, jakby był pingwinem. Zwierzę dało się zwabić, dzięki czemu rozbitkowie zdobyli górę mięsa do jedzenia i tłuszcz jako opał.

WYSPA SŁONIOWA
Po trzech miesiącach dryfowania oczom polarników ukazał się ocean. Rozbitkowie spuścili na wodę łodzie i skierowali się ku najbliższemu lądowi, Wyspie Słoniowej. Po tygodniu dotarli do celu. Na tym skalistym lądzie żyło wiele ptaków i słoni morskich, można więc było dzięki ich mięsu jakoś przeżyć. Nie było tam drzew, więc polarnicy zbudowali „dom” z dwóch nałożonych na siebie łodzi i zaimprowizowanego pieca z kominem. Trzeciej, siedmiometrowej szalupie, Shackleton przeznaczył najtrudniejsze zadanie – miała pokonać ponad 1100 kilometrów do najbliższej zamieszkanej wyspy Georgia Południowa. Miało nią popłynąć sześć osób – sam Shackleton i ci, których wskaże. Dowódca wyprawy wybrał najlepszych żeglarzy i takich, z którymi było najwięcej problemów. Ci pierwsi byli w łodzi po to, żeby wyprawa się udała, a ci drudzy, żeby nie było ich z resztą załogi. Shackleton nie chciał, żeby ich narzekanie źle wpływało na pozostałych. 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..