nasze media Mały Gość 04/2024

Piotr Sacha

dodane 17.12.2015 11:32

Mati i gołębia przysługa

Część IV

Straaaaasznie mi zimno… – zatrzęsła się Wisienka.
– Zawód detektywa wymaga poświęceń – skrzywił się Maciek i zaszeleścił wielką czekoladą z orzechami.
Olga stanął na baczność. – Widzę, pani, że trzeba mi czynić wszystko, co zechcesz – powiedział do Wisi. I wyjął termos.
Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie jego słowa. Co pewien czas zarzucał nas mądrościami z „Trzech muszkieterów”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
– Gorąca herbata z sokiem truskawkowym – skłonił się nisko i podał kubek Wisi. – Dziękuję wielce szanownemu panu! – głos Wisienki rozbiegł się po całej okolicy. A my pękaliśmy ze śmiechu.
Usiedliśmy na murku, obok dawnego zakładu szklarskiego. Zrobiłem poważną, trochę nauczycielską minę. – Zwołałem to zebranie, bo musimy wszystko sobie jeszcze raz powtórzyć – powiedziałem.
Z kieszeni wyjąłem wymiętą kartkę z notatkami. Przemowę przygotowałem poprzedniego wieczoru. Nie pominąłem nawet drobnego szczegółu z naszego śledztwa.
– Pamiętacie?... Wszystko zaczęło się od wizyty w archiwum mojego taty. W starej, pożółkłej gazecie znalazłem artykuł: „Fałszywe banknoty 1000-markowe”. Przeczytałem, że „podobno władze są na tropie fałszerzy”. A ja widziałem już wcześniej takie banknoty. Na ścianie, w zakładzie szklarskim… O, tutaj! – palcem wskazywałem drzwi za plecami.
– Przybiegliśmy w to miejsce, żeby je zobaczyć – wtrącił Julek. – Ale nikogo już nie było.
– W środku pusto, a na drzwiach kartka z numerem telefonu – przypomniała Wisia. – Ile to razy dzwoniliśmy pod ten numer?...
– Powoli, powoli! – podniosłem nieco głos. – Wszystko jest w moich notatkach. O, tutaj! – teraz mój palec wskazywał wielką kartkę. – Któregoś dnia, z tamtego okna – ciągnąłem dalej, unosząc wzrok na wysokość pierwszego piętra – odezwała się do mnie starsza pani.
– Wiemy, wiemy… – Wisia wskoczyła na murek. – I wtedy starsza pani zapytała, czy szukasz pana Kopytko. A ty na to, że nie. I że zobaczysz go w szkole, bo to twój nauczyciel. A ona na to, że chodzi o innego pana Kopytko, o szklarza. I że on wyjechał, ale wróci, bo coś u niej zostawił. Mati! Słyszeliśmy to tysiąc razy! – zakończyła turboszybką wypowiedź.

Mati i gołębia przysługa   rysunki monika juroszek Zapadła cisza. Tak głęboka, że usłyszałem nawet dźwięk opadającego liścia. Przyznam, że poczułem się trochę jak ten liść – taki kruchy i niepotrzebny. Olga chyba to zauważył.
– Mati, streść to, co tam jeszcze masz na kartce, i ruszamy do akcji! Jeśli chcesz, możesz być dzisiaj naszym szefem – próbował mnie pocieszyć.
Tym razem to ja wskoczyłem na murek. I uprzejmie poprosiłem Wisię, żeby usiadła.
– Wiemy, że Zenon Kopytko i Eugeniusz Kopytko to kuzyni – przemówiłem. – Widzieliśmy, jak Eugeniusz wsiadał do pociągu jadącego do Wiednia. Mamy kartkę pocztową z więzienia z datą 10.11.1922 r. Nadawca tamtej wiadomości pisał do Klementyny Kopytko: „Uratuj mnie. Twój Zenon”. I jeszcze usłyszeliśmy coś bardzo ważnego. Przed odjazdem do Wiednia szklarz Eugeniusz powiedział do naszego geografa: „Zenek, nie martw się o pieniądze. Pomyśl, kto się teraz zajmie ciotką Klementyną”. Skończyłem! – westchnąłem i zeskoczyłem z murka z takim impetem, że prawie wpadłem na starszą panią z pierwszego piętra.
– Dzień dobry – ukłoniłem się. – Czy pan szklarz odebrał już może to, co u pani zostawił? – zapytałem bez zastanowienia.
Starsza pani najpierw się zdziwiła. A potem uśmiechnęła się ciepło. – A wiesz, że był tu jakąś godzinę temu? – powiedziała. – Zabrał walizkę… i zniknął. Zapraszałam go na herbatę, ale powiedział, że jest umówiony z kuzynem na działce.
– A gdzie ta działka? – tym razem wypalił Maciek.
– Niedaleko, za pocztą – starsza pani spojrzeniem wskazała nam drogę.
„Zabrał walizkę… Zabrał walizkę…” – powtarzaliśmy w kółko te dwa słowa. A jeśli walizka, to i pieniądze. To dosyć oczywiste. Do bramy Ogródków Działkowych „Malwa” trafiliśmy bez trudu.
– No i zamknięte! – Wisienka szarpnęła furtką. – Patrzcie, tam jest chyba sto ogródków – Julek spojrzał przez grubą kratę. Zapowiadały się kłopoty. Na szczęście furtkę otworzyła para staruszków. Wciąż jednak nie wiedzieliśmy, dokąd pójść. Postanowiliśmy się rozdzielić. Ja poszedłem z Julkiem, a Wisia szła z Maćkiem. Olga szedł sam. I to on po chwili zagwizdał na palcach umówiony sygnał. Czekał na rogu.
– Skąd wiesz, że to tutaj? – rzucił Maciek.
– Sami posłuchajcie – powiedział Olga i zbliżył ucho do ściany żywopłotu.
Zamknąłem na chwilę oczy. Pomyślałem, że jeśli nic nie będę widział, to więcej będę słyszał. „Pic na wodę, fotomontaż…” – gruby męski głos uniósł się nad nami. Poczułem, jakbym przeniósł się na lekcję geografii. Bo to był głos… pana Zenona Kopytko.
Gdy otworzyłem oczy, Wisia była już na czubku wierzby. Żadna dziewczyna na świecie nie wspina się po drzewach tak dobrze jak ona.
– Są obaj panowie – relacjonowała z góry. – Wypatrują czegoś na niebie.
Nagle zrobiło się zimno. Staliśmy tak dobrą chwilę. A Wisia powtarzała: „Patrzą w górę, patrzą w górę…”. No to też patrzyliśmy w górę. Ale nic, poza nadciągającą ciemną chmurą, nie udało się nam wypatrzyć.
– Podskakują z radości – rzuciła Wisia.
– Polska kłują za ości?! – Maciek powtórzył to, co usłyszał. – Co to ma znaczyć?! – pomyślał na głos.
– Może to jakiś szyfr? – zasugerował Julek.
– Złapali go! – przerwała nam Wisia.
– Kogo? – spytał głośno Olga. Szybko zamknął sobie usta ręką. I powtórzył, ale szeptem: – Koogoo? Jak to kogo, no przecież gołębia – powiedziała nieco zdziwiona tym pytaniem Wisia.
– I co? Co się tam dzieje?! – dopytywaliśmy zniecierpliwieni. Ale Wiśka milczała. Zupełnie jakby ktoś zamienił ją w gałąź. Tamta chwila trwała może tyle, ile trwa krótka przerwa w szkole, ale zdawała się dłuższa niż dwie lekcje polskiego. Byłem pewny, że właśnie teraz panowie Kopytko otwierają walizkę z fałszywymi pieniędzmi. Wyobraziłem sobie, jak jesienny wiatr porywa w górę stare polskie marki z podobizną Tadeusza Kościuszki i roznosi je po całym mieście. Żeby nie stać bezczynnie, złapaliśmy się z chłopakami za ramiona. Zaśpiewaliśmy piosenkę do melodii zapamiętanej z ostatniej lekcji muzyki. Słowa wymyślił Olga: „Polska marka, stary złoty – my wróżymy wam kłopoty!”.

Mati i gołębia przysługa  
Nagle nad nami trzasnęła gałąź. Chwilę później Wisia zeskoczyła z drzewa i zaczęła biec w stronę bramy. – Uciekajcie! W nogi! – zawołała. Wyglądała na mocno przestraszoną.
Zatrzymaliśmy się dopiero przy poczcie. – Co się stało?! – domagaliśmy się od Wisi wyjaśnień. Gdy wreszcie złapała oddech, zaczęła opowiadać.
– To był gołąb pocztowy. Powiedzieli, że przyleciał tu z Wiednia – przerwała, żeby złapać jeszcze głębszy oddech. – Obok altany stał duży gołębnik. Ale gołąb wylądował na ręce szklarza. Szklarz zdjął z nogi gołębia obrączkę z małym kluczykiem. A pan Zenon w tym czasie wyjmował z walizki piękną, drewnianą szkatułkę. I wiecie co? Ten kluczyk… pasował do tej szkatułki. Pan Eugeniusz powoli podniósł wieczko. Wtedy pan Zenon podniósł ze stołu nóż. Przestraszyłam się tak, że trzasnęła pode mną gałązka…
– Nasz nauczyciel to morderca! – wyrzucił z siebie Julek.
– Nieee… – Wisia pokręciła głową. – Tym nożem… przeciął wielką kopertę, która była w szkatułce. No i potem… I potem… Za kołnierz mojej kurtki wpadł pająk. A wiecie, jak boję się pająków. Chyba trochę wpadłam w panikę, co, chłopaki? – zakończyła niepewnie.
Maciek ze złości rzucił czapką o ziemię. Julek zaczął się śmiać, jakby usłyszał zabawny kawał. Olga powiedział: „Wracamy na działkę!”. Ja spojrzałem za siebie. Tam, skąd przybiegliśmy. W oddali malały dwie sylwetki mężczyzn w kapeluszach. Niebo zmieniało swój kolor na szary. – Wracamy – powtórzyłem za Olgą. – Do domu, koniec akcji – dodałem. Tego dnia byłem przecież szefem.

Ciąg dalszy nastąpi

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..