Prosto, główną alejką warszawskiego zoo. Potem przy fokach w prawo. I znów prosto, aż do ptaszarni. Z tyłu budynek, całkiem niepozorny. Oto i szpital. Dla pierzastych.
Piski, łopoty, skrzeki, skrobania i gdaki. Z klatek, pudełek i pudełeczek. Osobnych pokoi nawet. A zapaszek taki bardziej… ptasi. I rwetes całkiem niemedialny. Bo gdy pełnia sezonu, koniec czerwca, nie ma czasu na PR. Tuż przed wejściem do Ptasiego Azylu kilku młodych mężczyzn deliberuje nad chorą młodą sroką: czy da radę, czy przeżyje. Jeden nakłada jej na łapkę obrączkę. Sroka co prawda na szczęśliwą nie wygląda, ale jak mus, to mus. Gdy ktoś ją kiedyś znajdzie, będzie wiadomo, skąd przybywa. Kierowniczka warszawskiego Ptasiego Azylu lekarz weterynarii Agnieszka Czujkowska prowadzi do środka. Akurat szpital opuszcza papuga. Kolorowa papuga po walce obronnej z rodzimymi ciemnymi wronami wygląd nadal ma dość lichy. Ledwie z życiem uszła, piór na głowie prawie wcale nie mając. – Da radę. Już z nią dobrze. Papug, gdy czasem do nas trafiają, nie zatrzymujemy w zoo. Po wyleczeniu oddajemy je dobrym ludziom – tłumaczy kierowniczka. Pani Agnieszka pracuje w azylu już ósmy sezon. Wcześniej, jeszcze na studiach, pomagała wolontaryjnie w tworzeniu placówki. Bo ptaki to stanowczo jej żywioł. A pierzastą pasję dzieli ze wszystkimi pracownikami. Na czele z dyrektorem warszawskiego zoo dr. Andrzejem Kruszewiczem, który stworzył ptasi szpital w 1998 r. – Marzyłem o tym od dziecka – mówi. – A już jako lekarz weterynarii pracowałem w prywatnym ptasim azylu. W końcu udało się stworzyć ptasią lecznicę z prawdziwego zdarzenia właśnie przy warszawskim zoo. Obecnie jesteśmy największą taką placówką w Polsce. Jesienią przenosimy się do nowego budynku, bo ten jest już dla nas zbyt mały. W ciągu roku mamy pod opieką ok. 2500 ptaków.
Ptasia szkoła życia
W sezonie, czyli od maja do września, pracuje się w azylu na trzy zmiany. Od szóstej do późnego wieczora. Bo żeby wykarmić, opatrzeć, zoperować wszystkich potrzebujących, czyli ze 20 kawek, 50 wróbelków, rudziki, sówki – sierotki, mewie dzieci, niezłą brygadę małych bocianów, stado pospolitych stołecznych gołębi i wiele innych, nie da się posiedzieć nawet dwie minuty. A jeszcze te telefony: dzwonią ludzie z pytaniem, co zrobić ze sroką znajdą czy połamańcem drozdem. I trzeba odpowiadać, choć czasem to skomplikowane. Bo gdy trzy osoby walczą z wielkim łabędziem, któremu się w skrzydło wbił haczyk „zapomniany” przez niefrasobliwego wędkarza, trudno utrzymać słuchawkę. – Ale to dobrze, gdy ludzie dzwonią i pytają. Gorzej, gdy na własną rękę, widząc „biednego” ptaszka „opuszczonego” przez rodziców, wkładają do pudełka i do nas zawożą. Uwaga, podkreślam: większość tych interwencji, z tzw. dobrego serca, nie jest potrzebna. I tak naprawdę robimy krzywdę ptakom! Pani Agnieszka tłumaczy, że ptaki, takie jak sówki, kawki, sroki czy drozdy, jeszcze przed nauczeniem się fruwać (proces długi, żmudny i skomplikowany) wychodzą z gniazda. Dla ich dobra, na ptasią szkołę życia. Młodzież w warunkach parkowo-leśnych uczy się zdobywać pożywienie, rozpoznawać dzień i noc, chłód i ciepło. I odpowiednio reagować. – Rodzice zazwyczaj są w pobliżu, choć ich nie widzimy. Gdy zabierzemy takiego ptaka – „sierotę”, wyrywamy go ze środowiska naturalnego. I niestety – zazwyczaj nie ma już do niego powrotu. Oczywiście, my się zajmiemy ptakiem najlepiej, jak potrafimy. Ale nie jesteśmy w stanie udawać groźnego jastrzębia, tak żeby się pisklak nauczył bać i zwiewać… Nasz azyl jest trochę jak sierociniec: wyleczymy, damy jeść. Ale matki nikt pisklętom nie zastąpi. Choć próbują nawet pluszaki wszelkiej maści i formy. Nieco już sfatygowane natarczywością coraz to nowych, adopcyjnych dzieci. Siedzą więc matki – pluszaki w kącie klatek, a młode mewy czy kuropatwy, lgną do matki – misia czy matki – pluszowego pieska z całą pierzastą ufnością. O, proszę, nawet „prawdziwa” kaczka – pluszak opiekuje się przyniesionymi do azylu dzikimi kaczętami. Przytula pisklaki, jak tylko umie… – Bo każdy chce być przytulony – podsumowuje pani Agnieszka. Chociaż my tutaj, ludzie, nie możemy przytulać i rozpieszczać naszych podopiecznych. I nie dlatego, że jesteśmy bez serca, lecz właśnie dlatego, że… kochamy. – Bo nie ma nic gorszego niż zabieranie do domu ptaka drapieżnego i „ratowanie” go na własną rękę: karmienie, niańczenie, przyzwyczajanie do człowieka – mamki – pracownica azylu Kasia Zielińska wnosi na zabieg pisklę myszołowa. – Ptaki drapieżne, takie właśnie jak myszołów, kawki, sowy, i inne, obcując z człowiekiem, zaczynają się z nim utożsamiać. Oswajają się, nie uczą ptasich zachowań. Więc potem, po wyleczeniu w warunkach domowych, odchowaniu i wypuszczeniu na wolność nie mają jakichkolwiek szans na przeżycie… – Jeśli nie wiemy, co robić z chorą ptasią znajdą, specjaliści chętnie odpowiedzą – dodaje pani Agnieszka. – Pełen spis ośrodków rehabilitacji ptaków, których w całym kraju jest ok. 50, oraz numery telefonów wszystkich placówek są dostępne na stronie internetowej Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.