Hau, Przyjaciele!
Byliśmy wczoraj w górach. Tak, to była pierwsza rodzinna wycieczka tej wiosny. Chociaż, hm, czy do końca rodzinna? Bo Kuba tak coś kręcił, tak mruczał, że w końcu rodzice postawili jasne pytanie, czy chce jechać, a syn odpowiedział, że nie. Wobec tego została zaproszona Michasia, która od piątkowego wieczoru biegała po domu, pakowała się, zmuszała mamę do pieczenia kruchych ciastek na drogę. Wędrowaliśmy ze Zwardonia na Rachowiec. Żadnych schronisk, tylko lasy i łąki. Turystów prawie żadnych. Nagle podniosłam łeb i zaczęłam węszyć. Wyczułam dużą ilość zwierząt. Nie pomyliłam się. Oto na zboczu góry ujrzeliśmy spore stado owiec. Jakiś prastary instynkt kazał mi zaraz zaganiać owce, ale one miały swojego stróża, który ostrzegł mnie ostrym szczeknięciem, by nie zabierać mu pracy. Pies nie był jednak złośliwy, uszanował mnie jako osobnika odmiennej płci, a rodzina przystanęła i długo rozmawiała z pasterzem. I potem już przez pół dnia ciągnął się temat owiec, pasterzy oraz jakiegoś tajemniczego Dobrego Pasterza. Rodzice ciągle porównywali ludzi do baranków i owieczek, co mnie bardzo śmieszyło. Wolałabym, gdyby rozmawiali o psie pilnującym stada. Pomyślałam, że dobrze by było, gdyby w naszym ogrodzie pojawiła się para owiec. Kosiarka robiąca tyle hałasu byłaby niepotrzebna, a mnie by szanowano jako psa pasterskiego. O tym śniłam w drodze powrotnej z bardzo udanej górskiej wycieczki.