nasze media Mały Gość 04/2024

Anton van Dyck (1599–1641)

dodane 01.07.2009 13:36

„Koronowanie cierniem”, 1620

Madryt, Prado

Samotność w celi

Rubensa już znacie, prawda? Ktoś z moich znajomych mawiał po śląsku, że on się nazywał Rubens, bo „malowoł rube baby”.

Ale to nie o Rubensie będzie, tylko o jego uczniu, Antonie van Dycku. On już w tak grubych kształtach upodobania nie miał, ale na mistrzu się wzorował. Uczniowie Rubensa nieraz po prostu wykonywali projekty swojego nauczyciela. O wielu z tych dzieł mówiło się potem, że pochodzą z „pracowni Rubensa”. Młody van Dyck malował jednak tak dobrze, że Rubens o niektórych jego pracach mówił: „To mój obraz”.

Słońce samodzielne

Być uczniem Rubensa było zaszczytem, bo on uchodził za najlepszego malarza epoki. Ale van Dyck w końcu zapragnął być van Dyckiem. Dopóki jednak tkwił w rodzinnej Antwerpii, trudno mu było zabłysnąć. Wiecie, jak to jest z dwoma słońcami na jednym niebie. A nie, nie wiecie. Ja też nie wiem, ale wyobrażam sobie, że to niewygodne. Van Dyck też chyba to sobie wyobraził i wyjechał do Anglii. Tam takiego słońca nie mieli, toteż zaraz go docenili. Gdzie świeci słońce? W domu? Nie – na dworze. No właśnie. Więc i van Dyck trafił na dwór – i to od razu królewski. Wiecie, jak to jest u króla... Aha, tego też nie wiecie. No ale domyślacie się, że pełno tam było eleganckich pań i panów, którym szkoda było tę swoją elegancję zabrać do grobu. Każdy chętnie obdarzyłby ludzkość swoim wizerunkiem, a że zdjęć wtedy nie było, van Dyck spadł im jak z nieba. Albo raczej jak z pracowni fotograficznej.

Van Dyck dobrze wywiązał się z zadania. Namalował wiele portretów, za które sporo zarobił. Nic dziwnego zresztą, bo te portrety warte były dużych pieniędzy. Żadna twarz, jaką namalował van Dyck, nie jest po prostu głową z oczami, nosem i ustami. To są konkretni ludzie, którzy coś przeżywają. Czuje się ich smutek, zamyślenie, złość, radość. Pieniądze pozwoliły van Dyckowi podróżować po Europie i poznawać dzieła innych „słońc”. Starczyło mu też pieniędzy na wystawne życie, „godne bardziej księcia aniżeli malarza” – jak napisał o nim jeden z biografów. W efekcie niewiele majątku po nim zostało. Ale co tam majątek – ważne, że zostały obrazy. Wśród nich ten powyżej. I całe szczęście, bo gdyby ten nie został, to bym nie miał o nim co pisać. A to okropne, gdy człowiek musi pisać o niczym.

Nikogo życzliwego

To scena naigrawania się z Jezusa. Ci ludzie wyobrażają sobie, że robią coś zabawnego. Myślą, że gdy wsadzą Jezusowi do ręki „berło” z trzciny, to on będzie śmieszny. Ale naprawdę to oni robią z siebie tragicznych pajaców. Robią z siebie małpy, tyle że okrutne. Udają dworzan, udają usłużność, używają udawanych insygniów królewskich. Ten człowiek z przodu podaje Jezusowi „berło” i zaraz nałoży Mu czerwony „królewski” płaszcz.

Jezus jest sam w swoim cierpieniu. Nie ma przy nim nikogo życzliwego. Nawet pies szczerzy zęby i szczeka, bestia bezczelna. Są, co prawda, jeszcze dwaj ludzie, którzy zaglądają zza kraty, ale wyglądają raczej na ciekawskich niż współczujących. Zresztą ta potężna krata tylko podkreśla oddzielenie cierpiącego Jezusa od normalnego świata. Tam widać błękitne niebo, ale my jesteśmy w ponurej celi. I nie możemy Jezusowi pomóc. Musi cierpieć sam, zdany na kaprysy prymitywnych sadystów, podżeganych przez diabła, który jest królem wszelkiego małpowania.

Żeby wam ułatwić przyglądanie się dziełu wielkiego artysty, sfałszowałem je w 10 miejscach. To powodzenia!

Wasz Franek fałszerz

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..