Stałem najbliżej Jezusa

Piotr Sacha

|

MGN 09/2011

publikacja 20.10.2011 08:30

– Jako ministrant stałem najbliżej Pana Jezusa, ale nie zawsze potrafiłem to docenić – wspomina Andrzej Lampert, były ministrant w parafii św. Floriana w Chorzowie.

ANDRZEJ LAMPERT  – WOKALISTA PIN, BYŁY MINISTRANT ANDRZEJ LAMPERT – WOKALISTA PIN, BYŁY MINISTRANT
Roman Koszowski/GN

MAŁY GOŚĆ: Kiedy ostatni raz służyłeś do Mszy jako ministrant?
ANDRZEJ LAMPERT:
– To było 16 marca tego roku. Śpiewałem psalm responsoryjny podczas Mszy świętej w rodzinnej parafii św. Floriana w Chorzowie. Ale to była taka specjalna okazja – 18. urodziny córki mojego kuzyna.
 

Byłeś w stroju ministranckim?
– Oczywiście. Służyłem w albie.
 

A jak to było na początku?
– O tym, że zapisałem się do ministrantów, nie wiedziała nawet moja mama. Po prostu pewnego dnia poszedłem do zakrystii i powiedziałem, że chcę służyć. To było w którejś z pierwszych klas podstawówki. Może chciałem być jak inni chłopcy, którzy stali przy ołtarzu. A może był to owoc tego, że jako siedmiolatek przyjąłem Wczesną Komunię św.
 

Co taki maluch robił przy ołtarzu?
– Zaczynałem od podstawowych rzeczy. Czyli tyko stałem i modliłem się. Z roku na rok mogłem wykonywać kolejne ministranckie czynności. Bardzo to lubiłem. Chodziłem nawet na Msze pogrzebowe. Nieraz byłem tam jedynym ministrantem. Mogłem się więc wykazać: dzwonić, nieść kielich czy iść z pateną. Później miałem szansę angażować się w liturgię słowa.
 

I zbierać pieniądze do koszyka...
– Tak. Pójście z koszykiem było wielkim wyróżnieniem. Każdemu z osobna mówiłem „Bóg zapłać”. Wtedy nie do końca zdawałem sobie sprawę z wagi tych słów. W ogóle dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, jak ważną rolę ma ministrant. Stałem tak blisko Pana Jezusa, a nie zawsze potrafiłem to docenić. Dzisiaj służę przede wszystkim muzycznie. Na przykład podczas Wigilii Paschalnej chętnie śpiewam razem ze Scholą Cantorum Minorum Chosoviensis w kościele św. Jadwigi w Chorzowie.
 

Tęsknisz czasem za tamtymi cza-sami?
– Kiedyś w tłumie wiernych pomyślałem: „Chciałbym teraz być tam, przy ołtarzu!...”. Warto być ministrantem nie po to tylko, by zbierać punkty czy spełnić obowiązek. Trzeba pamiętać, dla Kogo się służy. 
 

Służyłeś też swoim śpiewem?
– Śpiewałem psalmy, czasem może trochę nieudolnie (śmiech). Ale mogłem liczyć na wskazówki starszych kolegów i naszego księdza. Uwielbiałem pieśń „Przybądź Duchu Święty”. Kiedy zaśpiewałem ten cudowny tekst po raz pierwszy, poczułem się taki bardzo dojrzały. Potem w innej parafii nazywano mnie nawet Caruzo, od słynnego włoskiego śpiewaka (śmiech). 
 

Byłeś ministrantem w dwóch parafiach?
– W tygodniu służyłem w Chorzowie w kościele św. Floriana. A w niedzielę zwykle uczestniczyłem we Mszy św. w Katowicach-Zadolu, w parafii Matki Bożej Różańcowej.
 

No to miałeś wielu kumpli?
– W Chorzowie mieliśmy swoją piłkarską ligę ministrancką. A ja trenowałem wtedy w Ruchu Chorzów. Lubiłem grać na ataku, bo bardzo chciałem strzelać bramki. I wcielałem się w role moich idoli – Maradony, Lothara Matthausa, Marco van Bastena czy Roberto Baggio. A w domu – jak wielu ministrantów – odprawiałem Msze. Wszystko znałem na pamięć. Zawsze przydawały się opłatek z wigilii czy rakietka do ping-ponga, która służyła jako patena.
 

A były jakieś różnice w ministranckich czynnościach?
– W Katowicach podczas Przeistoczenia dzwoniło się tylko dzwonkiem, a u mnie, w rodzinnym kościele, dzwoniłem gongiem i dzwonkami. W Katowicach brakowało mi tego gongu. On wywoływał zawsze dodatkowy dreszczyk emocji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.