Rady dla nieśmiałych

publikacja 23.11.2010 23:33

Odkąd pamiętam zawsze byłem raczej cichy i nieśmiały. Jako dziecko od skakania po kałużach z robieniem wielkiego szumu w jak największym towarzystwie wolałem, kiedy rodzice czytali mi książki. Nie cierpiałem rodzinnych wizyt, wstydziłem się, kiedy rodzice przedstawiali mnie komuś obcemu... Maturzysta

W szkole podstawowej miałem masę kompleksów na tym tle! Średnio mi szły kontakty w klasie, raczej stałem się totalnym samotnikiem. Niby chciałem towarzystwa, przyjaciół, ale nie potrafiłem inaczej, byłem bardziej wycofany, nie potrafiłem otwarcie prowadzić rozmów "o niczym", tak po prostu jak wszyscy, zagadywać do nowych osób, a odpowiedzi ustne czy wystąpienia w jakiś klasowych imprezach, przedstawieniach to była dla mnie męka itd. Było mi z tym źle, bardzo źle - byłem na siebie straszliwie wkurzony, że jestem taki. Nie lubiłem siebie, miałem coraz większe kompleksy. Wmówiłem sobie, że skoro mam takie a nie inne cechy charakteru to automatycznie jestem głupi, nieciekawy i nigdy nie będę
miał ani przyjaciół, ani żadnej "szczególnej przyjaciółki". Oj, bardzo marzyłem wtedy o miłości - przełom
podstawówki i gimnazjum był takim właśnie czasem, że w klasie zaczynało się chodzenie, podrywanie i równie szybkie rozstania, potem rotacja i znowu. Ja marzyłem, ale o czymś innym. O prawdziwej miłości - nie byłem zakochany, ale to bardzo zaprzątało moje myśli. Tyle, że wciąż wmawiałem sobie, że nikogo nie poznam, że nikt nigdy nie będzie chciał poznać kogoś takiego jak ja, takiej życiowej ofiary, takiego odludka. Sam sobie tworzyłem beznadziejny wizerunek, dorabiałem nie wiadomo jaką
tragedię do cech, które tak naprawdę wyszły mi w życiu na dobre!
Co więc się stało, że piszę teraz zupełnie w innym tonie?
Otóż zmiany zaczęły się kiedy poszedłem do liceum. To była tragedia - niezła szkoła, ale i duże wymagania. Po za tym duży stres - nowa klasa, 30 totalnie nieznanych mi osób, z którymi muszę się zapoznać i w miarę nie dać się stłamsić - wyzwanie na miarę Mount Everestu. Przyjąłem w klasie pozycje obserwatora - kiedy wszyscy skupiali się na tym, żeby jak najfajniej się zaprezentować, popisać przed nowymi znajomymi ja próbowałem każdego "rozgryźć" z bezpiecznej odległości. I szybko dzięki temu
zauważyłem, że nie jestem jedyną osobą, która przybrała taką taktykę! Myślałem, że tylko ja będę trzymał się na uboczu, unikał imprez, głośnego stylu wystylizowanych dziewczyn i wesołkowatych sportowców jarających trawkę za szkołą. Takich osób - owszem była większość, niestety renoma szkoły nie daje gwarancji i klasa trafiła mi się raczej na dość niskim poziomi, ale szybko Ci, którzy zostali na uboczu zaczęli się trzymać razem. Tak poznałem moich dzisiejszych najlepszych przyjaciół, przy których naprawdę mogę czuć się i być sobą. Są świetni, dogadujemy się, uwielbiamy książki, różnoraką muzykę, ale nade wszystko - góry, często wybieramy się na wycieczki - to świetny sposób na cementowanie przyjaźni.
W LO zacząłem dojrzewać emocjonalnie i zrozumiałem jedną rzecz: muszę się zaakceptować takim jakim jestem! Mogę pracować nad stresem przy odpowiedziach itp., ale nie zmienię swojego charakteru, zainteresowań, preferencji tylko dlatego, żeby przypodobać się innym. Zacząłem widzieć dobre strony
różnych moich cech, pogodziłem się z tym jaki jestem i właściwie teraz mogę szczerze powiedzieć: jestem szczęśliwy! Mam swoją grupkę, w której czuję się dobrze, ja sam czuję się dobrze ze sobą - lubię siebie i nie potrzebuje potwierdzać swojej wartości masą znajomych, modnymi imprezami, czy podrywaniem dziewczyn jak leci - wolę poczytać, to naprawdę bardziej rozwija. Dziewczyny to w ogóle inna kwestia. Wydawałoby się, że nigdy żadnej nie będę miał, że żadna nie zwróci na mnie uwagi. Ale okazało się inaczej - tą jedyną spotkałem przypadkiem, w autobusie....


Więcej listów:





















zadaj pytanie...