Frajda zwycięzcy

Franciszek Kucharczak

|

MGN 04/2007

publikacja 01.03.2007 13:45

Rozmowa z Władysławem Bartoszewskim

Frajda zwycięzcy fot. JÓZEF WOLNY

Czy Pan się spowiada?
– Tak. Ten sakrament odegrał w moim życiu rolę większą, niż mógłbym to jako dzieciak przewidywać. W bardzo dramatycznych okolicznościach mego życia, szczególnie mam na myśli drugą wojnę światową, spowiedź i konkretny spowiednik wywarli wpływ na moje postępowanie. W więzieniu komunistycznym na Mokotowie też miałem możliwość spowiedzi. Wykorzystałem sytuację wyjątkową, bo siedziałem w jednej celi z kapłanem. Odbyłem wtedy spowiedź z całego życia. Nie wiedziałem, czy przeżyję i czy to nie jest spowiedź ostatnia. Bo w czasach stalinowskich nie było wiadomo, czy spotkam kapłana kiedykolwiek i czy będę mógł się spowiadać.

A dziś?
– Jestem, jak każdy człowiek, daleki od doskonałości. Potrzebuję spowiedzi, normalnej, usznej. Praktykuję ją i mogę powiedzieć, że – ponieważ rozmawiamy na progu Wielkiego Postu – już spowiedź wielkanocną odbyłem.

Gryzie Pana czasem sumienie?
– Czasami mnie gryzie. Przechodziłem w życiu przez okresy trudności, wątpliwości czy słabości. To powodowało niepokój sumienia i potrzebę oczyszczenia się.

Pytam o to, bo mówi się o Panu „autorytet”. Ktoś mógłby pomyśleć, że autorytet nie ma kłopotów ze swoją duszą.
– Nie, nie. Człowiek, który nie ma kłopotów ze swoją duszą, to ktoś całkowicie bezmyślny i bezduszny. Kto ma duszę, ma też sumienie. Może tylko być tak, że to, co jeden – mówiąc językiem potocznym – „olewa”, to u innego budzi refleksję: czy wobec danego człowieka postąpiłem słusznie czy nie, czy skrzywdziłem kogoś czy nie, czy nie zrobiłem komuś niepotrzebnie przykrości, czy czegoś nie zaniedbałem.

Niektórzy twierdzą, że dziś młodzi grzeszą więcej niż Pana pokolenie.
– W ciągu ośmiu lat pozbawienia wolności widziałem ludzi, których zachowanie podlegało wielu próbom. Nie mogę wartościować, czy wtedy – mam na myśli lata mojej młodości – ci ludzie więcej, czy mniej grzeszyli. I nie wiem, ile dzisiaj grzeszą. Myślę, że grzech znieczulicy i bezmyślności jest najpopularniejszym grzechem. W tym punkcie nikt z nas nie jest wolny od zaniedbań.

Często mówi Pan: „Warto być przyzwoitym”…
– No mówię, bo to rodzi zadowolenie, a nawet do pewnego stopnia przyjemność. To daje poczucie, że sprostało się jakiemuś zadaniu. To jest tak jak osiągnięty laur w dziedzinie nauki, kultury, sportu, turystyki. Gdy osiągamy coś, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Gdy udało się przejść przez zakręty i wiraże obronną ręką, i gdy potem można spojrzeć bliskim w oczy, to jest to też laur, choć nie olimpijski.

Wyrastał Pan w czasach, gdy o przyzwoitość trzeba było walczyć, czasem nawet z bronią w ręku. Czy to znaczy, że dziś łatwiej być przyzwoitym?
– Wydaje mi się, że jednorazowe bohaterstwo, za które dostaje się order, w gruncie rzeczy jest łatwiejsze niż uczciwe, solidne wypełnianie obowiązków przez całe życie. Myślę, że cichych bohaterów i cichych kandydatów na świętych mamy dużo więcej niż bohaterów dekorowanych i świętych beatyfikowanych czy kanonizowanych.

Czy ma Pan jakąś receptę na bycie przyzwoitym?
– To jest wrażliwość na to, co dzieje się w sercu i w głowie. Ja nie wierzę, żeby każdy człowiek nie zastanowił się choć przez chwilę, że coś zrobił źle albo coś zaniedbał. Myślę, że ta refleksja prawie każdego dotyczy – jeżeli nie jest pijany albo pod wpływem narkotyków. Dlatego jestem optymistą, gdy chodzi o młode pokolenie. Widzę wiele tendencji do sprawdzania się, również moralnie. Widzę młodzież u ojca Góry, studentów w duszpasterstwach akademickich, młodzież w różnych grupach parafialnych, takich sięgających myślenia harcerskiego: „Ani jednego dnia bez dobrego uczynku”.

Pan też tę zasadę stosował?
– Bywałem w życiu często poddawany próbom, w których nie można było być letnim. Musiało się być gorącym lub zimnym. Można mówić, że to przypadek albo dar Boga. Ja uważam, że moje doświadczenia, w tym cierpienia, były darem. One uwrażliwiły mnie, uczuliły, podniosły poprzeczkę – a teraz mam frajdę.

Władysław Bartoszewski brał udział w obronie Warszawy przed Niemcami w 1939 roku. Gdy stolica padła, ulice były zatarasowane sięgającymi drugiego piętra barykadami i poprzecinane rowami przeciwczołgowymi. Ponieważ Hitler zapragnął odebrać w zdobytym mieście defiladę, trzeba było uprzątnąć trasę przemarszu zwycięskich wojsk. Niemcy zatrudnili do tej pracy przypadkowych przechodniów, ze szczególnym uwzględnieniem Żydów.

Bartoszewski zawsze był chudy. Okulary i wydatny nos – to wszystko razem sprawiało, że wyglądał na Żyda. Dlatego też któregoś dnia niemiecki podoficer, widząc go, zawołał: „Komm Jude, komm!” (chodź, Żydzie, chodź). To samo spotkało innego młodego mężczyznę. Władysław Bartoszewski zauważył, że tamten podszedł do Niemca i pokazał mu wiszący na szyi medalik z Matką Boską: „Proszę, niech pan popatrzy, wcale nie jestem Żydem, jestem katolikiem” – powiedział. Żołnierze go puścili.

– Zrobiło mi się do głębi wstyd – wspomina dziś Władysław Bartoszewski. – Zdecydowałem się pozostać. Zaświtało mi, co może się jeszcze zdarzyć, i pomyślałem: „Na miłość Boską, to przecież zwykłe świństwo. Ci ludzie już zaczynają dystansować się od Żydów. Uważają, że są lepsi, bo czczą – żydowską przecież! – Matkę Boga, Matkę Jezusa, Miriam z Nazaretu”. W mieście nie było jeszcze gestapo, więc przy pierwszej okazji można było czmychnąć, co też młody Bartoszewski zrobił. Tym razem przyzwoitość kosztowała kilka godzin pracy. W przyszłości cena miała znacznie wzrosnąć. Tę też Władysław Bartoszewski zapłacił.

Na podstawie:
W. Bartoszewski, Warto być przyzwoitym, Poznań 2005. Wyd. „W drodze

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.