DROGOCENNY OLEJEK MARII MAGDALENY

James Tissot (1836-1902)

publikacja 18.07.2006 16:01

Autor obrazu, który tu widzicie, zdziwiłby się, że go namalował, gdyby zobaczył go w pierwszej części swojego życia.

DROGOCENNY OLEJEK MARII MAGDALENY

Nie był wtedy specjalnie religijny. Nazywał się James Tissot. Jeśli komuś nie podoba się, że Francuz może nosić angielskie imię James (wymawia się „dżeims”, nie mylić z dżemem), to niech go nazywa dwojgiem francuskich imion Jacques Joseph (czyta się „żak żozef”) – bo tak miał w metryce urodzenia. Gdy osiągnął 35 lat, wziął udział w Komunie Paryskiej. Jak coś się nazywa komuna, to rzadko komu wychodzi na dobre. Jemu też nie wyszła, bo gdy wojska rządowe stłumiły bunt paryżan, Tissot musiał brać nogi za pas i zmykać z Francji. Z nogami za pasem trudno się poruszać pieszo, więc malarz wybrał drogę morską i przez kanał la Manche uciekł statkiem do Anglii. Może z powodu tego statku trochę się w Anglii ustatkował. Zamieszkał z Londynie i stał się modnym malarzem „wyższych sfer”. Takich, wiecie, „gentelmanów” w perukach i dam, do których trzeba było mówić „lady” (a właściwie pisać, bo mówi się „leidi”). No i te lady, i ci gentelmani zaczęli nazywać Jacquesa James, bo łatwiej. Też tak uważam, zresztą faktycznie głupio, żeby dorosłego człowieka nazywać żakiem. A Tissot już był nie tylko dorosły, ale dosyć ważny. Portrety, które malował, podobały się, więc jego sława rosła. Każdy przecież lubi widzieć siebie ładnego. Malował też udane sceny rodzajowe, czyli takie jakby uchwycone w biegu zwyczajne domowe życie. To też ludzie lubią oglądać, choć przecież mają to na żywo prawie codziennie.
W Anglii Tissot poznał znane wam już malarstwo prerafaelitów, co też nie zostało bez odbicia w jego sposobie malowania. Tak żył sobie przez dziesięć lat, dosyć beztrosko i dosyć swobodnie. W pewnym momencie nawet zbyt swobodnie, jak na wytrzymałość ówczesnych Anglików, bo związał się z Kathleen Newton, kobietą o nie najlepszej opinii. Wtedy zdarzyło się coś, co zadziałało jak zwrotnica: Kathleen popełniła samobójstwo. Tissot był wstrząśnięty. Zaczął zastanawiać się nad sensem tego wszystkiego, co dotąd robił. Nie mógł już znaleźć sobie miejsca w dotychczasowym świecie. Po tygodniu spakował się i wrócił do Francji. Długo nie mógł się pozbierać, ale stopniowo zaczął odnajdywać sens w religii. Odtąd jego życie mocno się zmieniło, a widać to po tematyce obrazów. Bardzo wiele tam scen z Biblii, czasem przeniesionych w scenerię współczesną malarzowi. Przenosił na płótno swoje wyobrażenia spotkania ojca z synem marnotrawnym, malował Jezusa, który pociesza zbłąkanych, który patrzy z krzyża na swoich przyjaciół i oprawców. Często też pojawia się u niego postać Marii Magdaleny. Obraz, który wam tu prezentuję, jest właśnie jednym z jej przedstawień, choć akurat tu za bardzo nie widać twarzy. Postać grzesznicy, której Jezus przebaczył i uczynił świętą, była mu bardzo bliska. Malując ją, myślał pewnie o swojej nieszczęsnej przyjaciółce Kathleen. Widać w tym wielką nadzieję, że Bóg okaże jej miłosierdzie. Ta jego wiara była chyba mocniejsza niż u większości ludzi, którzy patrzą na świat oczami surowego sędziego. Tak właśnie patrzeli na Marię Magdalenę zgorszeni faryzeusze, gdy z płaczem upadła u stóp Jezusa. Spójrzcie tylko na ich gęby. Jacy oburzeni i zaskoczeni. Pan Bóg czasem tak ludzi gorszy. Wystarczy, że żałują. To się nazywa miłosierdzie. I na to liczył Tissot – i pewnie się w swojej nadziei nie zawiódł.

Sfałszowałem obraz w dziewięciu miejscach. Stopień trudności taki sobie. Ja w każdym razie z łatwością odnajduję wszystkie różnice.
Pozdrawiam fałszywie.

Wasz
Franek fałszerz

(Mały Gość nr 5/2005)