WYSPA UMARŁYCH

Arnold Boecklin (1827-1901)

publikacja 18.07.2006 11:58

Jesień, a zwłaszcza zbliżający się dzień zaduszny, jakoś mnie skłoniły do melancholii.

WYSPA UMARŁYCH

Melancholia to dobra rzecz. Człowiek tak się na chwilę zatrzymuje, siada i gapi się. Ale nie gapi się, jak małpa na turystę w zoologu, tylko tak jakoś do środka. W siebie się gapi i myśli: „Aleś ty głupi. No i po co tak biegasz? Przed tobą już tylu biegało i co wybiegali?”
Coś takiego musiało często nachodzić niejakiego Arnolda Böcklina, szwajcarskiego malarza. Literka „ö” pochodzi z alfabetu niemieckiego i czyta się tak, jak stęka zajeżdżony wielbłąd. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nigdy nie słyszałem zdychającego wielbłąda. Więc ten Böcklin, jak wspomniałem, musiał mieć częste napady melancholii. Nie dość, że namalował pięć wersji prezentowanego tu obrazu „Wyspa umarłych”, to jeszcze siebie sportretował z kościotrupem. Widzicie tę przemiłą scenę po lewej. Kościotrup gra malarzowi na skrzypcach. Że niby jak przestanie, malarz umrze. Na szczęście przyjemniaczek grał Böcklinowi dość długo, dzięki czemu ten stworzył niezgorsze obrazy. Kiedy powstała „Wyspa umarłych”, publiczność była zachwycona. Nawet tak znany kompozytor jak Rachmaninow (jeśli nie znacie, to tylko kiwajcie głową) na podstawie tego obrazu skomponował utwór muzyczny. To trochę zaskakujące, bo Böcklinowi nie chodziło o granie, tylko o ciszę. I to taką ciszę absolutną. Opowiedział o tym w liście do wdowy, która zamówiła obraz. „Wyobrazi pani sobie, że zanurza się w świecie mrocznych cieni (czując zaledwie miękki i delikatny powiew, który marszczy powierzchnię morza) i będzie pani drżała, żeby nie zmącić tej ciszy nawet najlżejszym szmerem. I będzie taki spokój, że przestraszy panią nawet pukanie do drzwi” – pisał.
Coś w tym jest. Ten obraz ma w sobie takie jakieś dostojeństwo, że aż strach. Czujecie tę chłodną martwotę? Właściwie nigdzie nie jest napisane, że ta wyspa to jakiś cmentarz, ale mogą na to wskazywać wykute w skałach nisze. To zapewne groby.
Uwagę zwraca stojąca w łodzi biała postać. To prawdopodobnie śmierć albo coś w tym rodzaju. Dokładnie nie wiadomo. W każdym razie ten ktoś stoi przed trumną przykrytą białą tkaniną i obłożoną kwiatami. Jak można się domyślić, trumna spocznie wkrótce w którejś ze skalnych nisz. Niesamowity nastrój wzmacnia nieruchomość wody i posępność nieba. Czarne cyprysy – symbol żałoby – też stoją nieruchomo, tylko ich czubki jakby lekko się pochylają pod wpływem delikatnego wiatru. Słyszycie tę ciszę?
Całość nawiązuje jakby do greckich mitów o krainie zmarłych, do której przewozi dusze niejaki Haron. To jednak tylko porównanie, bo tu nie ma Harona i paru innych hadesowych detali. Jest za to coś z atmosfery starogermańskich wierzeń i to pewnie sprawiło, że „Wyspa umarłych” bardzo spodobała się pewnemu panu o nazwisku Adolf Hitler. Ten pan uważał się za artystę. Po dojściu do władzy sam zaczął określać, jak należy malować. Sztuka – nie tylko malarstwo, ale też muzyka i architektura – musiała pasować do jego obłąkanego pomysłu na świat. Akurat wszystkie wersje „Wyspy” pasowały do jego wyobrażeń o własnej śmierci. Natura miała być jakby dekoracją, na której tle z godnością pojawi się on – wódz i największy człowiek wszechczasów. Oczywiście, kiedy przyjdzie czas i gdy on się łaskawie na to zgodzi. Jak wiadomo, spośród wszystkich planów tylko śmierć mu się udało zrealizować, ale też niezupełnie tak, jak to przedstawił Böcklin.
To wszystko nie zmienia faktu, że malarstwo Böcklina przykuwa uwagę. O to mu chodziło. „Obraz musi wywoływać myśl w tym, kto go ogląda”– napisał kiedyś. No właśnie. Patrząc na coś takiego, musicie zacząć myśleć. I to nie tylko szukając ośmiu moich fałszerstw.
Wszystkiego tam tego.

Wasz Franek fałszerz

(Mały Gość nr 11/2004)