Zawsze mam wybór

Franciszek Kucharczak

|

MGN 03/2011

publikacja 15.02.2011 13:13

Na terrorystów mówili „bracia z gór”, na wojsko „bracia z dolin”. Wszyscy byli dla nich braćmi i siostrami. Za wszystkich oddali życie. Jak Jezus.

Zawsze mam wybór Autentyczne zdjęcie trapistów z Tibhirine. Na pierwszym planie przeor o. Christian de Chergé

Była chłodna noc z 26 na 27 marca 1996. W klasztorze trapistów Tibhirine u stóp algierskich gór Atlas panowała cisza. Nagle od strony bramy rozległ się łomot, a po chwili korytarze wypełniły się stukotem buciorów i krzykiem biegających mężczyzn. Nieproszeni goście z karabinami otwierali jedne drzwi po drugich. „Wychodzić!” – wrzeszczeli, wyciągając z cel wyrwanych ze snu mnichów. Niebawem siedmiu mężczyzn w białych habitach znalazło się w samochodach i kolumna ruszyła, znikając w ciemności. Porwani mnisi nigdy już nie wrócili do klasztoru. Dwa miesiące później zostali zamordowani przez islamskich terrorystów w niejasnych okolicznościach. 

ONI WIEDZIELI
Gdy o losie francuskich zakonników dowiedział się świat, wielu ludzi było zaskoczonych. – Jak to? Zamordować spokojnych, bezbronnych ludzi? – dziwiono się. Przecież ci mnisi nikomu nie przeszkadzali. Przeciwnie – służyli swoim muzułmańskim sąsiadom, leczyli ich chorych, a z wieloma się przyjaźnili. Choć sami żyli skromnie, nikomu nie odmawiali pomocy i chętnie dzielili się tym, co mieli. Sami zakonnicy z Tibhirine jednak nie byli zaskoczeni. Od dawna byli prawie pewni, że zginą z rąk islamistów. W Algierii od dłuższego czasu narastał niepokój. Wokół ginęli ludzie, wystarczyło, że byli cudzoziemcami albo mieli z nimi jakiś związek. Terror dosięgał także muzułmanów, zwłaszcza wtedy, gdy okazywali obcym życzliwość. Mnisi zostali ostrzeżeni o niebezpieczeństwie przez władze. – Powinniście wyjechać z Algierii – radzili ofi cerowie armii rządowej. Oni jednak nie chcieli opuścić tych, wśród których mieszkali. Tamci ludzie ich potrzebowali. Ufali im. Dzięki zakonnikom widzieli, że Jezus ma prawdziwych uczniów, dla których miłość bliźniego jest ważniejsza niż życie. I to również wtedy, gdy ten bliźni nie jest chrześcij aninem. Ich odejście byłoby złym świadectwem. I choć trapiści z Tibhirine nie byli wolni od lęku, uznali, że powinni zostać.

DRABINA WSTYDU
Najścia na klasztor zdarzały się już wcześniej. W Wigilię Bożego Narodzenia 1994 roku do klasztoru wtargnęli bojówkarze emira Sayada Attyi. Przeor klasztoru o. Christian de Chergé nie przestraszył się napastników. Nie chciał rozmawiać z uzbrojonymi ludźmi w klasztorze. – To dom pokoju. Nikt nigdy nie wszedł tu z bronią w ręku – powiedział i wyszedł przed bramę. Tam wyjaśnił intruzom, że na bogactwa nie mają co liczyć, bo mnisi utrzymują się tylko z tego, co sami zrobią. Nie zgodził się też wydać im lekarstw, bo były potrzebne dla ludzi ze wsi. Emir przyłożył mu lufę do brzucha. – Nie masz wyboru – powiedział. – Zawsze mam wybór – odparł przeor, śmiało patrząc terroryście w oczy. Odwaga mnicha zdumiała islamistów. Odeszli, zostawiając klasztor w spokoju. Nie wszyscy trapiści tego dnia wykazali się podobnym opanowaniem jak przeor. Ojciec Christophe, słysząc głosy terrorystów, w panice schował się w kryjówce, którą na taką okoliczność urządził sobie wcześniej na strychu. Gdy okazało się, że nic się nie stało i wszyscy bracia żyją, zszedł po drabinie na dół. „To były moje schody do piekła” – zanotował potem. Długo przeżywał wstyd, że nie był z braćmi, gdy groziła im śmierć. Następnym razem, tamtej marcowej nocy, gdy braci zabrano na śmierć, ojciec Christophe nie próbował nawet uciekać. Poszedł do ciężarówki bez oporu. Porywacze sądzili, że zabrali wszystkich braci. Nie wiedzieli, że w budynku pozostało jeszcze dwóch zakonników: brat JeanPierre i sędziwy brat Amédée. Ten ostatni, gdy usłyszał hałas, schował się pod łóżkiem. Dzięki ocalałym braciom wspólnota Notre Dame z Tibhirine przetrwała, ale już nie w Algierii, lecz w klasztorze w Midelt w Maroko. Brat Amédée jednak obwiniał się, że się wówczas schował. Do końca swoich dni zazdrościł współbraciom, że wyprzedzili go na spotkanie z Jezusem, któremu przecież i on poświęcił swoje życie.

Z BOGIEM, PRZYJACIELU
Po śmierci zakonników otwarto list przeora wspólnoty, ojca Christiana de Chergé. Okazało się, że już kilka lat przed śmiercią spodziewał się czekającego go losu. Pisał tam, że przypuszczalnie spotka go śmierć z rąk muzułmanów. Poczucie zagrożenia jednak zupełnie nie odebrało mu wobec nich życzliwości. Nawet przeciwnie – prosił w liście, żeby jego śmierć nie spowodowała niczyjej nienawiści. Pisał: „Gdyby pewnego dnia zdarzyło się – a mogłoby to być już dzisiaj – że padnę ofi arą terroryzmu, który zdaje się obecnie zagrażać wszystkim cudzoziemcom zamieszkującym w Algierii, pragnąłbym, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętali, że moje życie było oddane Bogu i temu krajowi”. Na końcu zaś dodał przejmujące słowa pożegnania: „Za życie utracone, całkowicie moje i całkowicie ich, dziękuję Bogu, który jak gdyby tylko dla tej radości je stworzył, radości ze wszystkiego i mimo wszystko. Do tego »dziękuję« za całe moje życie wraz z tym, co jeszcze może się w nim zdarzyć, włączam Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych (...). A także ciebie, przyjacielu mojej ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, ciebie też do mojego »dziękuję« włączam i do mojego »A Dieu – Z Bogiem«, którego widzę także w twojej twarzy. By dane nam było się spotkać, jak dobrym łotrom, w raju: bo tak spodobało się Bogu, który jest Ojcem nas obu. Amen. Inch’Allah”. Obecnie trwa proces beatyfikacyjny mnichów z Tibhirine

Zawsze mam wybór   o. Christian de Chergé
przełożony klasztoru trapistów w Tibhirine

W czasie wojny w Algierii, gdy młody Christian jako kleryk został powołany do francuskiego wojska, zaprzyjaźnił się z algierskim muzułmaninem Mohamedem, ojcem dwojga dzieci. Często rozmawiali o Bogu. Któregoś dnia Christian znalazł się w niebezpieczeństwie. Ocalił go Mohamed. Zaręczył grożącym mu muzułmanom, że to dobry człowiek. Jednak właśnie to zgubiło Mohameda. Znaleziono go kilka dni później zamordowanego. Christian pomyślał, że ten muzułmanin oddał za niego życie jak Chrystus. Odtąd poczuł się wezwany przez Boga do życia jako chrześcijanin wśród muzułmanów. Dlatego został trapistą w algierskim Tibhirine. „Boże powołanie, które usłyszałem, przeznaczyło mnie do trwania w tym klasztorze, aby wraz ze wszystkimi mieszkańcami tego kraju przyczyniać się do wcielania owego Miasta Bożego, gdzie muszą zniknąć wszystkie granice krajów, ras i religii” – zapisał. Chciał być „modlącym się pośród modlących się”. Pragnienie ojca Christiana miało się spełnić dosłownie. Któregoś dnia, gdy modlił się w kaplicy, wszedł tam muzułmanin, który zapytał go, czy może się z nim pomodlić. Odmówili więc „Ojcze nasz” (tamten człowiek znał tę modlitwę), potem powtarzał za Christianem słowa „Magnifi cat”. Potem przyszedł chrześcijanin, który wcześniej przyprowadził do klasztoru tamtego muzułmanina i szukał go teraz po całym budynku. Dołączył się więc do modlitwy i tak trwali w trójkę, wielbiąc Boga przez dwie godziny. Po tym wydarzeniu łatwiej zrozumieć słowa przeora z testamentu: „Jeśli Bóg zechce, będę mógł zobaczyć Jego dzieci islamskie, tak jak On je widzi, ludzi ogarniętych światłością chwały Chrystusa, owocu Jego Męki, obdarzonych Darem Ducha, którego tajemną radością będzie zawsze tworzenie wspólnoty, ukazywanie podobieństw i radowanie się różnicami”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.