Koniec stolicy Wschodu

Franciszek Kucharczak

publikacja 05.09.2006 15:10

Koniec stolicy Wschodu

Szturm trwał od wielu godzin, a rozstrzygnięcia nie było. Najlepsze oddziały janczarów krwawiły się pod murem, daremnie próbując dostać się na jego szczyt. Ale sułtan Mehmed II był zdecydowany:
– Teraz albo nigdy.
Nakazał zdobywać miasto do skutku.

To się musiało stać. Turcy od dawna spoglądali łakomie na Konstantynopol. Legendarne bogactwa bizantyjskiej stolicy od tysiąca lat nęciły sąsiadów. Rozłożone nad cieśniną Bosfor miasto kłuło niebo setkami złoconych iglic, kusiło skarbcami i dziełami sztuki. Ale nie tylko o złoto chodziło tureckiemu władcy. Konstantynopol zagradzał mu drogę do Europy. Gdy jakikolwiek okręt chciał opuścić Morze Czarne lub na nie się dostać, musiał przepłynąć pod murami cesarskiego miasta, bo cieśnina Bosfor ma w tym miejscu zaledwie cztery kilometry szerokości. Raz już wojska tureckie przeprawiały się tędy, ale wówczas za każdego żołnierza trzeba było cesarzowi słono zapłacić.
Tego Mehmed II nie mógł znieść. Chciał zgnieść chrześcijaństwo w Europie, tak jak jego poprzednicy zgnietli je w Afryce Północnej i w Azji.

W murach nadzieja
Konstantynopol nie był już tak ludny jak ongiś. Choć zajmował ogromny obszar, do obrony stawiło się tylko 5 tysięcy mieszkańców. Kolejne trzy tysiące to „łacinnicy” – ochotnicy z krajów katolickich. Ci nie byli tu dobrze widziani, bo Bizancjum było państwem prawosławnym. Teraz jednak każdy człowiek był ważny, bo sułtan wiódł armię… 200 tysięcy ludzi! Turcy mieli też działa – broń nową, rzadko dotąd stosowaną. Najcięższą armatę musiało ciągnąć 50 wołów. Strzelała kamiennymi kulami o wadze ponad pół tony, a ładowano ją dwie godziny.
Konstantynopol nie był jednak bezbronny. Strzegły go potężne, najeżone setkami baszt mury, od strony lądu podwójne, a poprzedzała je wysoka skarpa szerokiej fosy.
Cesarz Konstantyn XI mianował dowódcą obrony katolika z Genui Giovanniego Giustinianiego. Ten sławny z odwagi wojak od razu zabrał się za organizowanie obrony. Okazało się, że gdyby wszystkich osiem tysięcy obrońców rozstawić w równych odstępach na murze, każdy z nich będzie musiał bronić pięciometrowego odcinka. Na szczęście Turcy tak wolno przetaczali działa, że zawczasu wiedziano, gdzie nastąpi atak. Można więc było w odpowiednich miejscach zgromadzić potrzebną liczbę obrońców.

Mieć takiego człowieka
Był 12 kwietnia 1453 roku, gdy po raz pierwszy na mury Konstantynopola poleciały artyleryjskie kule. Z początku niewiele to dawało. Dopiero gdy Turcy skierowali ogień w jedno miejsce, mur runął. Wtedy jednak okazało się, że stoi za nim, zbudowany w tym czasie, nowy mur. Poirytowany sułtan nakazał szturm generalny.
Atakujących przywitał ogień z kusz, katapult i małych armat. W efekcie pod murami wyrosły stosy trupów. Z nastaniem wieczoru Turkom pozostało tylko liczyć straty. Nie powiodła się też próba rozerwania potężnego łańcucha, zamykającego wejście do zatoki zwanej Złotym Rogiem. Jeszcze większa porażka spotkała turecką flotę dwa dni później. Do zatoki podpłynęły trzy genueńskie okręty wojenne, osłaniające bizantyjski statek ze zbożem. Turcy, choć mieli 145 galer, nie zdołali zatrzymać chrześcijańskich okrętów. Wszystkie bezpiecznie wpłynęły do Złotego Rogu.
Sułtan był tak wściekły, że kazał wbić na pal swojego admirała. Ponieważ wstawili się za nim jego oficerowie, Mehmed osobiście obił go tylko grubym kijem.
Mijały dni pełne szturmów, a obrońcy trwali na murach, śmiertelnie zmęczeni, ale wciąż gotowi do walki. Nic nie dały podkopy, bo chrześcijanie odkryli prace dzięki wkopanym w ziemię bębnom. Drżenie membran wskazywało miejsce podkopu. Dzięki temu udało się z miasta zrobić własne tunele, przez które załoga stolicy zaatakowała kopaczy i zniszczyła ich pracę. 18 maja Turcy próbowali sforsować mur gigantyczną machiną oblężniczą. Gdy zbliżyła się do fosy, Giustiniani kazał stoczyć po pochyłości beczki z prochem i w odpowiednim momencie je wysadził. Machina wraz z całą załogą i bronią wyleciała w powietrze. „Dałbym wszystko, żeby mieć tego człowieka” – miał wówczas powiedzieć sułtan. Próbował go nawet przekupić. Na próżno.


Atakujcie do skutku
Gdy minęło pięć tygodni, Mehmed II zaczął się niepokoić. Obawiał się, że z odsieczą przybędą wojska innych państw chrześcijańskich. Dlatego postanowił, że 29 maja rozpocznie się szturm, który będzie trwał aż do skutku.
Obrońcy Konstantynopola wiedzieli, że szykuje się ostateczna rozprawa. Można było to poznać po ruchach wojsk i ustawieniu machin oblężniczych. Późnym wieczorem 28 maja cesarz Konstantyn XI, Giustiniani i wielu znaczniejszych mieszkańców stolicy spotkało się w tysiącletniej świątyni Hagia Sophia. Pod kopułą najwspanialszego kościoła Wschodu odbyło się ostatnie nabożeństwo. Po modlitwie wszyscy padli sobie w ramiona, przepraszając i prosząc o wybaczenie. Po raz pierwszy od stuleci prawosławni jednali się z katolikami.
Wtedy zdarzyła się dziwna rzecz. Nad kopułą świątyni pojawiło się światło nieznanego pochodzenia. Było tak wyraźne, że strach ogarnął nawet sułtana. „To światło prawdziwej wiary, które wkrótce zaświeci w tym przybytku niewiernych” – uspokajali go imamowie.

Klęska
Rano na mury ruszyły nieprzebrane tłumy Turków. Walka rozgorzała na znacznej długości murów. Chrześcijanie wciąż jednak nie dawali się z nich zepchnąć. Grzmotom armat odpowiadał skrzyp katapult i gwizd pocisków. Jęki ginących mieszały się z okrzykami triumfu. Mijały godziny straszliwego wysiłku walczących. Sułtan rzucił do ataku swoją najlepszą piechotę – janczarów. Ale i oni utknęli pod murami. Jakaś nadludzka siła zdawała się towarzyszyć obrońcom.
W pewnym momencie grupa janczarów trafiła na stare niebronione przejście w murze. Gdy dostali się do środka, rzucili się do plądrowania pałaców. Obrońcy zdołali jednak zwołać posiłki. Zamknęli bramę i zepchnęli intruzów między mur zewnętrzny a wewnętrzny. Trwała wściekła walka wręcz, gdy Giustiniani został śmiertelnie ranny. Powstało zamieszanie. Wykorzystali to janczarzy. Wyrwali się z potrzasku i otwarli drogę dla głównych sił.
Cesarz Konstantyn zrozumiał, że wszystko stracone. Nie chciał być wzięty żywcem, gdy ginęło jego miasto. Zsiadł z konia, zdjął insygnia cesarskie i wmieszał się w walczący tłum. Wtedy widziano go po raz ostatni.

Tureckie imperium nie poprzestało na zajęciu Bizancjum. W kolejnych stuleciach wojska proroka Mahometa wiele razy wyciągały ręce po ziemie chrześcijan, aż doszły pod Wiedeń. Po klęsce zadanej im tam przez polskiego króla Turcja zakończyła epokę wielkich podbojów.


(Mały Gość 5/2006)