Zabójcza zabawa

Franciszek Kucharczak

|

MGN 04/2008

publikacja 06.03.2008 13:34

"Głupia jestem. Nie wiedziałam, że ta zabawa może być groźna. Ratuj!" - błagała Renata.

Zabójcza zabawa fot. HENRYK PRZONDZIONO

Renata zawsze miała głowę pełną szalonych pomysłów, a do tego jeszcze szybciej działała niż myślała. Gdy wylądowała na emigracji w okolicach niemieckiego Carlsberga, spotkała księdza Franciszka Blachnickiego, założyciela Ruchu Światło - Życie, dziś kandydata na ołtarze. Wraz z nim poznała też ludzi z tamtejszego ośrodka oazowego. Lubiła u nich bywać, czuła się tam dobrze, choć uważała ich za lekko stukniętych. Nie rozumiała, po co się modlą, po co „marnują młodość dla bzdetów”. Później to zrozumiała, ale zanim do tego doszło, popełniła niejedno głupstwo. Jedno z nich o mało nie skończyło się zupełną katastrofą. Zgodziła się o tym opowiedzieć.

Pewnego dnia u siebie w domu czytałam Legendy Góralskie. Takie tam – Boruta, Rokita. Pomyślałam, spróbuję wywołać diabła, może to działa. Poczekałam do północy i zaczęłam. Postawiłam na stoliku zapaloną świecę i zawołałam: „Jeżeli jesteś, pokaż się Lucyferze”. Nic, żadnej reakcji. Powtórzyłam. W tym momencie w głowie pojawił się jakby błysk: „medalik przeszkadza”. Faktycznie, miałam na szyi medalik, jeszcze od chrztu. Nosiłam go przez sentyment, jako rodzinną pamiątkę. Zerwałam i rzuciłam na podłogę... świeca zgasła. – Ooo! Chyba coś się dzieje – pomyślałam. Zaczęłam perorę: „Zapiszę ci moją duszę, jeżeli dostanę...”. Nic. Ponudziłam się chwilę i... poszłam spać.

STUKNIJ SIĘ W GŁOWĘ
Następnego dnia pojechałam do Carlsberga. Tam spotkałam księdza Kazika. Opowiedziałam o mojej przygodzie. Zbladł, zaproponował egzorcyzm. – Stuknij się w głowę – powiedziałam. – Mamy XX wiek, nie średniowiecze. W nocy kontynuowałam to dziwne spotkanie. Tym razem świeca nie zgasła. – Może to trzeba inaczej – pomyślałam. Wzięłam długopis, kartkę. Zaczęłam pisać cyrograf. Wymieniłam, czego chcę a jako dowód, że zostanę wysłuchana, dołożyłam dwa warunki do spełnienia natychmiast: następnego dnia mam wygrać z mężem w szachy (grałam bardzo słabo) i w najbliższym czasie mam dostać dużą sumę pieniędzy. Wtedy podpiszę kwit własną krwią.
Rano skłoniłam męża do gry… i wygrałam. – Hmm, to chyba działa – pomyślałam. Zaczęło mi się podobać. Po południu moja córka poszła do koleżanki. Po kilku minutach koleżanka przybiegła rozdygotana. – Jowita wpadła pod samochód – wydusiła.

UMOWY DOTRZYMAŁEM
Pobiegliśmy tam. Kierowca, młody chłopak, nie jechał szybko, ale nie miał szans, dziecko zbiegło z nasypu kolejowego prosto pod maskę. Pogotowie było po 5 minutach. Pojechaliśmy do szpitala. Jowita miała pęknięcie czaszki, ale była przytomna. Przewieźli ją na salę. Po pewnym czasie straciła przytomność. Zrobił się szum. Decyzja: córka zostanie przewieziona do kliniki specjalistycznej, stan jest ciężki. My musieliśmy zostać. W tym czasie przyjechała policja. Według niemieckich przepisów wina kierowcy była bezsporna. Przysługiwało nam spore odszkodowanie. Mąż został aby dopełnić formalności, ja poszłam do domu. I wtedy – to było jak błysk w głowie – usłyszałam: „Umowy dotrzymałem, pieniądze dostaniesz, czekam”. Zatkało mnie. – Nie! – wrzasnęłam. – Ty bandyto, ty bydlaku, ty.... Mijający mnie przechodnie patrzyli ze zdziwieniem.

STAŁO SIĘ COŚ STRASZNEGO
Wpadłam do mieszkania, z trudem wykręciłam numer do Carlsberga. Odebrał ks. Kazimierz. – Stało się coś strasznego – mówiłam szybko. – Jowita miała wypadek, proszę, módlcie się, ja przecież nie umiem. Ksiądz Franciszek Blachnicki przysłał po nas auto. Pobiegłam prosto do kaplicy. Ze wszystkich sił, całą sobą, wyrzekałam się Lucyfera i jego mocy: „Boże, jeżeli Ty naprawdę jesteś, proszę, ratuj moje dziecko. Głupia jestem, wiem, ale ja naprawdę nie wiedziałam, że ta zabawa może być groźna. To miały być tylko takie żarty”. Stan córki był krytyczny – cztery wewnętrzne pęknięcia czaszki. Lekarze mówili: „Robimy, co w naszej mocy”. Ks. Kazimierz rozumiał, co jest grane. Wiedział jakimś sposobem, że to efekt moich wygłupów. Czytałam to w jego oczach. Nie usłyszałam jednak słowa wyrzutu, wręcz przeciwnie, dużo serdeczności z jego strony. Zapłakałam z żalu dopiero wtedy, gdy położyłam się spać. Rano telefon ze szpitala: „Dziecko odzyskało przytomność, woła mamę”. Któryś z księży pojechał z nami do kliniki. Mała była mizerna, ale pojawiła się szansa, że będzie żyła. Został z nią mąż. Byli w szpitalu prawie miesiąc. Jowita musiała na nowo uczyć się jeść, mówić, chodzić. Miała wtedy 8 lat.

CZERWONA RÓŻA
Przez cały ten czas mieszkałam w ośrodku w Carlsbergu. Po powrocie męża i Jowity z kliniki mieliśmy jeszcze zostać tam jakiś czas. Pojechałam do mieszkania po trochę maneli. Był początek grudnia, śnieg. Przed blokiem na krzaku kwitła piękna czerwona róża. Tylko jeden kwiat. Wiedziałam, że to dla mnie. Od Tego, którego jeszcze wtedy nie znałam.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.