Nadzieja

Andrzej Błaszczyk

publikacja 22.11.2007 17:04

Biegł. Choć długi płaszcz skutecznie utrudniał mu ruchy. Biegł. Choć nogi zapadały się po kostki w piachu. Biegł. Choć drobne kamyki boleśnie raniły jego obute w sandały stopy. Biegł mimo wszystko. I tylko jedna myśl kołatała mu się głowie.
Dlaczego?

* * *

- Azzi! Azzi! - wołały dzieci. - Wyjdź na dwór. Zabawmy się w chowanego.
- Azzi! Chodź do nas.
Szczupła, dwunastoletnia dziewczynka o popielatych włosach wystających spod chusty wyjrzała przez okno poddasza.
- Czekajcie, zaraz schodzę! - zawołała.
Jakub i Rebeka pomachali do niej wesoło. Dzieci lubiły się i często razem się bawiły. Tym razem Jakub szykował niespodziankę dla dziewcząt.
- Chcecie coś zobaczyć? - zapytał, gdy Azii stanęła przed drzwiami.
- Co takiego? - spytała.
- Ja nic nie wiem. - Rebeka zrobiła zdziwioną minę.
- Odkryłem nad jeziorem gniazdo z pisklętami. Możemy je obejrzeć.
- Prawdziwe gniazdo?
- Z pisklętami?
- Idziemy! - krzyknęły dziewczynki i pobiegły przez miasteczko.

* * *

Biegł. Nagle potknął się. Gwałtownie zamachał rękami i upadł. Poczuł przenikliwy ból w kostce. Z trudem podniósł się. Brudny, zakurzony spojrzał na swoje ręce czarne od ziemi, na których powoli zakwitały czerwone kropelki krwi. Gdybym jej wtedy nie wypuścił na dwór, nic by się nie stało, pomyślał.

* * *

Trójka dzieci ostrożnie przedzierała się przez gąszcz nadbrzeżnych zarośli.
- Cicho, to już niedaleko - szepnął Jakub.
Delikatnie odchylił gałęzie. W całkowitej ciszy wskazał przed siebie palcem. Dziewczęta wytężyły wzrok, lecz w pierwszej chwili nic nie zauważyły.
- Widzę je - szepnęła Rebeka.
Mały, szary ptaszek wyfrunął z zarośli i zatoczył kółko. Jednak to nie dzieci go spłoszyły.
- Patrzcie. Tam na gałęzi - wskazała Azzi.
Kolorowy wąż powoli zbliżał się w stronę gniazda, nie zwracając uwagi na krzyczącego ptaka. Azzi podniosła się. W ręku trzymała gruby kij.

* * *

Biegł coraz wolniej. Głośno dyszał. Ciągle miał nadzieję. W oddali zauważył tłum ludzi stojący nad brzegiem jeziora.

* * *

- Nie ma żadnej nadziei, - lekarz podniósł się znad łóżka chorej. - Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, lecz jad tego węża jest zabójczy.
- Azzi! - Matka przypadła do nieprzytomnej córki.
Dziewczynka była blada, tak bardzo jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Oddychała szybko i bardzo płytko. Ciężkie krople potu pokrywały jej twarz.
- Musi być jakaś nadzieja - szepnął ojciec, - dopóki żyje, jest nadzieja.
Lekarz spojrzał na niego i spuścił oczy.
- Obawiam się, że żaden człowiek nie jest w stanie uratować twojej córki. Musicie się przygotować na najgorsze.
Nagle drzwi komnaty się otworzyły i stanął w nich jeden ze sług.
- Panie - powiedział zdyszanym głosem - nad jeziorem. Tam.
- Co "nad jeziorem"?
- Jezus wrócił!
Rodzice spojrzeli na swoje dziecko.
- Biegnij - krzyknął ojciec. - Nie! Stój! Sam pójdę.

* * *

W końcu udało mu się przedrzeć przez tłum ludzi. Upadł na twarz przed Jezusem.
- Panie, moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła.
Podniósł głowę i spojrzał na Chrystusa.
- Chodźmy -usłyszał.
Zerwał się na równe nogi. Aby zdążyć, kołatało mu się w głowie, żeby tylko zdążyć.
- Rozsuńcie się! Zróbcie miejsce! - krzyczał i przepychał się. Prosił i odsuwał ludzi...
Nagle Chrystus się zatrzymał.
- Kto dotknął mojego płaszcza? - spytał.
Ludzie odruchowo cofnęli się o krok.
- Ja nie - ktoś powiedział.
- Ja też nie.
- To on mnie popchnął.
Gwar narastał, a wszyscy, jeden przez drugiego zaczęli się wypierać. Jair zatrzymał się, nie wiedząc, co ma robić.
- Ktoś Mnie dotknął - powtórzył Jezus.
- Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają - odpowiedział Piotr.
- Piotrze, poczułem, że moc wyszła ode mnie i pytam, kto mnie dotknął.
Zapadła cisza.
Jedna z kobiet zrobiła krok w stronę Chrystusa i upadła na kolana.
- To ja Panie. To moja wina.
Jair odwrócił się. Panie, moja córka umiera- bezgłośnie wyszeptał. Musimy się spieszyć, chciał dodać, ale z zaciśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Gdzieś w środku głowy usłyszał syczące słowa: "twoja córka go nie obchodzi." Rozejrzał się wokół.
Tymczasem Jezus rozmawiał z kobietą.
- Wybacz mi Panie - mówiła niewiasta - od dwunastu lat cierpię na upływ krwi. Ja zrobiłam już wszystko. Cały mój majątek wydałam na lekarzy. Straciłam nadzieję.
- Mów, córko - rzekł z uśmiechem Jezus.
- Pomyślałam sobie, że jeśli dotknę frędzli u Twojego płaszcza, to będę uzdrowiona.
- Jesteś uzdrowiona. Twoja wiara cię uzdrowiła.
- Panie mój. Nauczycielu, jak mam dziękować?
- Idź w pokoju.

Jair stał zrezygnowany. Zacisnął pięści. Wciąż słyszał syczące słowa: "Nie obchodzi Go. Twoja córka nic Go nie obchodzi." Poczuł jak ktoś dotknął jego ramienia.
- Panie, Twoja córka nie żyje.
Jair niewidzącym wzrokiem spojrzał na swojego sługę, a głos w głowie zabrzmiał jeszcze głośniej "nic Go nie obchodzisz."
- Dlaczego? - wyszeptał.
- Umarła przed chwilą, nie trudź już nauczyciela.

Dlaczego? Jair zatoczył się. Ból, złość, nienawiść, rozpacz. Coraz większa rozpacz. Dlaczego? Dlaczego Panie? Dlaczego zwlekaliśmy? Dlaczego? Syk i śmiech. "Jesteś sam, masz tylko mnie. Rzuć Mu w twarz twoją rozpacz. Zawiódł cię, nie przyszedł, gdy Go wołałeś. Zawiódł cię, nic Go nie obchodzisz."

Rozpacz, złość, ból. Co boli? Zaciśnięte oczy? Zaciśnięte pięści? Zaciśnięte zęby i usta? Stróżka krwi w kąciku ust.

Ktoś dotknął jego ramienia. Poczuł dreszcz. Głos w głowie ucichł. Pozostał smutek i pustka.

- Ufasz? - usłyszał - Zawsze jest Nadzieja, tylko ufaj.

Ruszyli w stronę miasta. Jair rozglądał się niewidzącym wzrokiem. Wszystko płynęło dookoła niego, a on był tylko bezwolnym widzem. Poruszał się jak golem na sztywnych nogach. Przed wejściem Jezus kazał wszystkim zostać, a sam wszedł do środka z dwoma uczniami.

Jair widział rozpacz swoich sług. Słyszał jęki i zawodzenia piastunki swojej córki. Słyszał lament kobiet. Wszyscy ją kochali, pomyślał.

Weszli do komnaty. Dziecko leżało na łóżku. Nie oddychało. Twarz miało przykrytą delikatną chusteczką. Jair zobaczył żonę klęczącą przy marach, wtuloną w dłoń ich jedynej córki. Poczuł jak obraz rozmazuje się, a po twarzy płyną gorące łzy.

Jezus podszedł do martwej dziewczynki.

- Dziewczynko, wstań.

Nic się nie stało. Cisza. Nagle matka dziewczynki, trzymająca dotychczas jej rękę, zerwała się. Z szeroko otwartymi oczami odwróciła się w stronę męża.

Azzi z trudem podniosła dłoń i zdjęła z twarzy chustkę. Odetchnęła głęboko. Otworzyła oczy i spróbowała się podnieść. Jezus pochylił się i pomógł jej usiąść.

- Dajcie jej jeść - powiedział - jest bardzo słaba.