NAlwaNY podróżnik

Krzysztof Błażyca

|

MGN 09/2008

publikacja 18.08.2008 13:56

W oceanie nurkował z rekinami. A bezludną Antarktydę, afrykańską dżunglę i szczyty Himalajów zna jak własną kieszeń.

NAlwaNY podróżnik Igła Czajkowskiego liczy 296,5 m n. p. m. Znajduje się na Wyspie Króla Jerzego na Antarktydzie fot. ARCHIWUM RYSZARDA CZAJKOWSKIEGO

Nakręcił kilkadziesiąt filmów. Jest autorem 300 programów podróżniczych dla młodzieży. – Każda podróż to dla mnie wielka frajda – mówi 75-letnik podróżnik, Ryszard Czajkowski, i rozsiada się na krześle afrykańskiego wodza.

Marzenia o Antarktydzie
Już w przedsionku domu pana Ryszarda czuć wielką przygodę. Przed drzwiami kręgi wieloryba, którego szkielet znalazł na Antarktydzie. Na ścianach strzelby, maczety, łuk. Zaczęło się od chłopięcych marzeń. – Tuż po wojnie – zaczyna opowieść pan Czajkowski – pływałem tratwą po Renie. – Z kolegą zbudowaliśmy ją z kanistrów po benzynie i z drzwi zrujnowanych domów. Pan Ryszard był niezłym ziółkiem. Często musiał zmieniać szkołę. Wprost rozpierała go energia. Brał więc plecak i ruszał w góry. Fascynował się lotnictwem i geografią. Marzył o wyprawie na Antarktydę. Z wypiekami na twarzy pochłaniał książki o wyprawach polarnych Amundsena czy Shackletona. Nie śniło mu się nawet, że po latach – jak oni – zostanie członkiem prestiżowego The Explorer’s Club – Klubu Odkrywców. Tymczasem z kolegami organizował wyprawy polarne po... Pustyni Błędowskiej. – Ciągnęliśmy sanie z namiotem i garnkami – wspomina. – Do sań zaprzągłem psa.... – Ale te chłopięce zabawy wiele mnie nauczyły – dodaje. Marzenie o Antarktydzie spełniło się. Gdy pan Ryszard Czajkowski pracował już jako fizyk, długo starał się o udział w wyprawie badawczej. Aż któregoś dnia dostał telefon: „Za trzy dni jedziesz na Antarktydę”. I tak zaczęła się wielka przygoda. Na Antarktydzie był kilka razy. – Raz, lądując na lodzie, utopiliśmy samolot i zostaliśmy dosłownie na lodzie – śmieje się podróżnik. Pan Czajkowski jest pierwszym Polakiem, który nakręcił film o tym kontynencie. Ma tam „swoją” górę, nazwaną Igłą Czajkowskiego. Zdobył ją w 1977 r.

Fotograf w oceanie
Na każdą wyprawę pan Ryszard Czajkowski zabiera aparat fotograficzny. – Chciałbym kiedyś pojechać bez aparatu… – zamyśla się przez chwilę. – Po prostu cieszyć się tym, co widzę. Ale ja muszę fotografować! – dodaje szybko – by inni mogli zobaczyć świat. Gdy zdobył stopień instruktora nurkowania, skonstruował obudowę aparatu do zdjęć podwodnych. Przydała się na Tahiti i Bora Bora, gdzie nurkował wśród rekinów. – Podpływały blisko, ale na szczęście były najedzone – śmieje się pan Ryszard. Ocean nieraz płatał mu figla. Kiedyś na Wyspie Ptasiej, w pobliżu Spitsbergenu, odpływ porwał im łódź. – Zostało nas czterech rozbitków – wspomina. – Zbudowaliśmy więc szałas z drewna i kamieni. Po obu stronach wyspy rozpaliliśmy wielkie ogniska. Były tam takie agresywne ptaki, wydrzyki olbrzymie. Wymyśliłem nawet jak je upolować, ale zanim zgłodnieliśmy, koledzy przypłynęli na ratunek. W 2001 roku z Janem Wróblewskim, mistrzem szybowcowym, przelecieli dwupłatowym „Antkiem” z Krakowa do Bukavu w Kongu. Lot trwał 12 dni. Nie mieli radaru, nie mogli więc latać w chmurach. Na lotniskach witano ich jak bohaterów. – Na Krecie lądowali przed jumbo jetem. W Dżibutii piloci Legii Cudzoziemskiej machali im skrzydłami odrzutowych Mirage. Gdy w końcu wylądowali w Kongo, pan Ryszard Czajkowski trafił do... aresztu. – Zarzucono mi, że fotografuję łodzie podwodne na jeziorze Kivu – tłumaczy. – A tam były przecież tylko zwykłe motorówki.

Duży mały chłopiec
Pan Ryszard nie raz spał w ekstremalnych warunkach i jadł dziwne rzeczy. – Dlatego jedzenie ograniczam do minimum – mówi. – Zmniejszam dzięki temu ryzyko złapania różnych chorób. Najbardziej cieszą go spotkania z ludźmi. Zawsze uczy się podstawowych słów w ich języku, choć nie zawsze jest to proste. W Mozambiku na przykład trafił na wioskę, gdzie kobiety i mężczyżni mówią innymi językami. Poza tym interesuje go życie zwierząt. – Pingwiny mógłbym obserwować bez końca – śmieje się. – Tak było na Spitsbergenie, gdzie oprócz tego, z lisem chodziłem na lodowiec. Gdy w Afryce fotografowałem nosorożce – opowiada dalej – buszmeński przewodnik ostrzegał, bym uważał, żeby nie złamać choćby gałązki, bo nosorożec ma świetny słuch a biegać potrafi z prędkością 40 kilometrów na godzinę. Pan Ryszard posłuchał ostrzeżenia i na palcach po kolczastej sawannie poszedł w stronę nosorożców. – Usiadłem jakieś 12 metrów od nich – mówi – zrobiłem zdjęcia i cicho próbowałem odejść, kiedy nagle poczułem, że coś za mną idzie. Odwróciłem się i co zobaczyłem? Nosorożce szły za mną spokojniutkie jak krowy za człowiekiem – śmieje się i odpala komputer. Na monitorze pojawia się zdjęcie lwa. – Jak tylko zobaczę lwa, najchętniej od razu podjechałbym do niego, tak mnie to bawi. Chyba ciągle mam coś z małego chłopca. Teraz przed podróżnikiem wyprawa żaglowozami przez pustynię Gobi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.