Kozak z tatarzynem

Franciszek Kucharczak

|

MGN 05/2010

publikacja 31.03.2010 19:52

Bunt Kozaków miał być łatwo zduszony. Okazało się, że największym wrogiem jest lekceważenie wroga.

Kozak z tatarzynem Chmielnicki z Tuchaj bejem pod Lwowem Obraz Jana Matejki (Muzeum Narodowe w Warszawie)

W obozie wojennym hetmana wielkiego Mikołaja Potockiego było wesoło. Nikt nie widział powodu do zmartwień. Jakiś Chmielnicki podniósł bunt wśród Kozaków na Zaporożu, ale hetman wysłał przeciw niemu dywizję pod wodzą swojego syna Stefana. Zawodowe wojsko powinno było już się rozprawić z powstaniem. Czas jednak mijał, a dywizja nie wracała. „Już tam kasztelanic Stefan rozbił buntowników i teraz zabawia się polowaniem na Dzikich Polach” – śmiali się żołnierze przy kielichach. A kielichy krążyły gęsto, bo hetman Potocki, niestety, jak napisał o nim kronikarz, „więcej radził o kieliszku i szklanicach niżeli o dobru Rzeczypospolitej”.

ODŻAŁOWANI
Aż tu 1 maja do obozu przybył ledwie żywy Kozak rejestrowy (rejestrowi Kozacy byli żołnierzami w służbie polskiej). Przyniósł straszną wieść: Chmielnicki zgadał się z Tatarami i razem z nimi osaczył dywizję Stefana Potockiego pod Żółtymi Wodami. To był grom z jasnego nieba. Hetman nie wiedział, co robić. Wahał się, a dni mij ały. W końcu 13 maja, zamiast iść na pomoc synowi, nakazał marsz w kierunku przeciwnym. Bał się, że siły przeciwnika są za wielkie. „Już to tam, widzę, odżałowani ludzie” – napisał o oblężonej dywizji jeden z ofi cerów. A Polacy pod Żółtymi Wodami walczyli jeszcze. Otoczeni rzędami spiętych łańcuchami wozów, „dzielnie się opierali, kłopocząc się już nie o przeżycie, ale o piękną śmierć raczej”. Wysłani na podjazd żołnierze sił głównych słyszeli, że tamci „strzelbą mocno się bronią”. 17 maja żołnierze kolejnego podjazdu zauważyli, że tam „już cicho, nic strzelania nie słychać”. Rzeczywiście, dzień wcześniej bitwa dobiegła końca. Pod Żółtymi Wodami polegli znakomici żołnierze. Śmiertelnie ranny syn hetmana, Stefan Potocki, skonał na rękach wziętego podstępem do niewoli Stefana Czarnieckiego.

W TYŁ ZWROT
Hetman Potocki, przerażony tymi wydarzeniami, wycofywał się coraz dalej, aż zatrzymał się w mieście Korsuń. Okopał się tu solidnie. Miał 6 tys. znakomitego wojska i choć siły kozacko-tatarskie liczyły trzykrotnie więcej, wciąż była szansa na zwycięstwo. Każdego dnia jednak do Chmielnickiego napływali zewsząd uzbrojeni chłopi. Wczesnym rankiem 25 maja ofi cerowie polscy ujrzeli jeźdźców „w białych siermięgach”. To byli pierwsi Kozacy. Po nich nadeszli Tatarzy. Nim minęło południe, huknęły działa. Polska jazda starła się z przeciwnikiem i szybko wzięła górę. Wróg zaczął uciekać w stronę lasu, Polacy jednak ich nie ścigali, słusznie obawiając się zasadzki. Tatarzy wiele razy atakowali, licząc na to, że Polacy dadzą się sprowokować. O zmierzchu ich wódz, Tuchaj-bej, przerwał bitwę. W obozie polskim zapanował dobry nastrój. Hetman wielki bał się jednak, że wkrótce jego armia zostanie otoczona. Postanowił cofać się na zachód. Hetman polny Kalinowski nalegał, żeby tego nie robić i na miejscu wydać decydującą bitwę. Potocki jednak wpadł w gniew i nie chciał o tym słyszeć. Jego upór brał się pewnie z tego, że – jak napisał jeden z ofi cerów – „ustawnie się opił gorzałką”. W nocy oddziały polskie przygotowały się do wyjścia w „szyku taborowym”. Wojsko miało maszerować wraz z ruchomą „fortecą” ze spiętych ze sobą wozów. Bladym świtem 26 maja w ciszy wyruszyło 1400 wozów, zestawionych w osiem rzędów, po cztery rzędy z każdej strony. Cała „forteca”, po wyjściu armii, ciągnęła się prawie na dwa kilometry. 12 dział zabezpieczało czoło, centrum i tyły.

PRZEKLĘTY LAS
Chmielnicki przewidział ruch hetmana i przygotował zasadzkę na drodze w miejscu zwanym Kruta Bałka. Kozacy usypali tam szańce i obsadzili je wojskiem i armatami. Niestety, trzeźwiejący hetman Potocki nie wysłał przed armią straży przedniej. Gdyby to zrobił, dowiedziałby się zawczasu, co się święci i zmieniłby trasę marszu, a przynajmniej zdążyłby się przygotować. Na domiar złego kazał kawalerzystom maszerować pieszo, myśląc tylko o obronie w taborze. W ten sposób stracił możliwość wyprowadzania ataków. Nawet husarze szli na własnych nogach. Dwa kilometry za Korsuniem przeciwnicy otoczyli tabor ze wszystkich stron. Gdy podeszli bliżej, powstrzymała ich kanonada polskich armat i broni ręcznej. Niebawem jednak tabor zagłębił się w dębowy las. Droga była tam wąska. Trzeba było ścinać drzewa, przez co kolumna posuwała się powoli. Potem wojsko musiało pokonać błotnisty wąwóz. Wozy zjeżdżały z pochyłości, wpadając jedne na drugie, szyk zaczął się rwać. Widząc zamieszanie, napastnicy podprowadzili bliżej swoje działa i zaczęli ostrzeliwać tylną część taboru. Tatarzy zasypali kolumnę strzałami, a Kozacy powalili wielu Polaków kulami z muszkietów. Szczególnie celowano do koni ciągnących armaty i wozy. Wśród nieopisanego zamętu żołnierze zaprzęgali nowe konie, ostrzeliwując się na wszystkie strony. Nieprzyjaciel zaczął następować coraz silniej. „Zaledwie nasi wytrzymali” – zapisał uczestnik tych wydarzeń. Trzecia część taboru została w leśnym błocie.

KATASTROFA
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy armia wydobyła się z lasu. Niestety,  teraz dopiero Polacy zorientowali się, że dalsza droga jest przecięta szańcami i rowami. Cały tabor został otoczony. Nie można już było ruszyć ani w przód, ani w tył. Nie dało się stworzyć szyku, każdy walczył, jak mógł. „Szły ogniste kule jako grad” – pisał w liście ocalały szlachcic. Wojska zwarły się tak ciasno, że miejscami strzelano do siebie z odległości rury rusznicy. Chorągwie kasztelana czernichowskiego ruszyły w desperacji na kozackie szańce, próbując je zdobyć. Nie udało się. Pułkownik Korycki dopadł hetmana Potockiego. Krzyczał, że jezdni muszą wsiąść na konie i wyrąbać sobie drogę. Hetman nie zgodził się. Mimo to pułkownik wsadził swoich ludzi na wierzchowce, kazał zrobić przejazd i na czele kilku chorągwi ruszył do szalonej szarży. Z wściekłym impetem przebili się przez szańce i uciekli. W tym samym czasie dogorywała obrona czoła i tyłu polskiego taboru. Beznadziejna walka toczyła się już na szable i pięści. W lukę zrobioną dla pułku Koryckiego wdarli się Tatarzy Tuchaj -beja, siekąc szablami kogo popadło. Już nie było czego bronić. Kto mógł, chwytał wierzchowca i uciekał. Hetman Potocki wyrwał się z grupą stu konnych, ale 4 kilometry dalej dopadła go pogoń. Ranny dostał się do tatarskiej niewoli. Dzielnie walczył jeszcze hetman Kalinowski ze swoją piechotą. Ulegli dopiero pod ogniem kozackich dział. Kalinowski, ranny, poszedł w niewolę. Wraz z hetmanami w jasyr tatarski poszli wszyscy, którzy przeżyli i nie zdołali się wydostać. Klęska pod Korsuniem wywołała popłoch w Rzeczpospolitej. Nie wiedziano, że to dopiero początek i że jeszcze wiele krwi się poleje, zanim spokój zapanuje nad Ukrainą.

Główne źródło: Witold Biernacki, „Żółte Wody – Korsuń 1648”, wyd. Bellona

Kozak z tatarzynem   Mikołaj Potocki (1593–1651) od roku 1646 był hetmanem wielkim koronnym, czyli zwierzchnikiem wojsk koronnych Rzeczpospolitej. W młodości służył w wojsku. Po klęsce pod Cecorą dostał się do niewoli tureckiej. Został z niej wykupiony.

W 1638 zwyciężył w bitwie przeciw zbuntowanym Kozakom pod Kumejkami. Gdy został hetmanem, nie wykazał się wielkimi talentami dowódczymi. Po wybuchu powstania Chmielnickiego, wskutek błędów w dowodzeniu, doprowadził do klęski zarówno dywizji swojego syna, jak i całej armii pod Korsuniem.

Raniony w bitwie, znalazł się na dwa lata w tatarskiej niewoli. Wykupiony, powrócił na urząd hetmana. Wziął udział w bitwie pod Beresteczkiem, która zakończyła powstanie Chmielnickiego. Bitwa została wygrana dzięki królowi, który nie poszedł za radami Potockiego.

W czasie bitwy król nakazał mu zaatakować tabor kozacki, lecz – jak zapisał kronikarz –„nieborak pił i upieł się był, nie myśląc o taborze”. Niektórzy historycy uważają, że to kronikarze zrobili z Potockiego pijaka, zwalając na niego całą winę za katastrofę pod Korsuniem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.