Krew woła z ziemi

Franciszek Kucharczak

|

MGN 09/2007

publikacja 23.08.2007 13:04

Polscy oficerowie byli bezbronnymi jeńcami. Ale i tak dla bolszewików byli zbyt groźni. Dlatego musieli zginąć

Krew woła z ziemi   Zwłoki polskich oficerów w jednym z grobów w Katyniu. Wszystkie ofiar miały dziury w czaszkach po strzale w tył głowy. fot. INTERNET Tego poranka była piękna pogoda. Stłoczeni w więziennych wagonach oficerowie byli zmęczeni po całonocnej podróży, ale światło słoneczne dodało im otuchy. A jeszcze i to, że przez okratowane okna pociągu dostrzegli wieże smoleńskich cerkwi. – Patrzcie, jedziemy na zachód! – mówili z podnieceniem. – Może naprawdę wiozą nas do Polski?

Zlikwidować
Tęsknili za Polską, choć wiedzieli, że nie ma jej na mapie, bo przed niecałym rokiem podzielili się nią Niemcy i Sowiecka Rosja. Mieli walczyć z Niemcami. Jako oficerów rezerwy powołano ich do wojska z uczelni, szkół i zza biurek. Mieli dowodzić wojskiem, gdy niespodzianie, w zmowie z Hitlerem, na Polskę napadli Rosjanie. Polskie armie na wschodzie znalazły się w potrzasku. Nie było wyjścia, trzeba było złożyć broń. Zwykli żołnierze pomaszerowali do przeznaczonych dla nich obozów jenieckich, a piętnaście tysięcy oficerów uwięziono w trzech specjalnych obozach – w Kozielsku, Starobielsku i w Ostaszkowie. Otrzymywali tam listy i paczki od rodzin, sami też pisali żonom, że je kochają. Dzieciom przypominali w listach, żeby były grzeczne, żeby słuchały mamy i czekały, bo tata przecież w końcu wróci. Nie wiedzieli, że przywódca Związku Radzieckiego Józef Stalin miał inne plany. Późną zimą 1940 roku otrzymał od Ławrientija Berii, szefa NKWD, strasznej radzieckiej policji, notatkę. Było tam napisane, że polscy jeńcy wojenni i polscy więźniowie w więzieniach Białorusi i Ukrainy są „zdeklarowanymi i nierokującymi nadziei poprawy wrogami władzy radzieckiej”. Tego dnia w Moskwie zapadła decyzja: wszystkich zlikwidować. Dokument nazywał się „O rozładowaniu więzień NKWD”. Podpisał Stalin i kilku dygnitarzy sowieckich. Chciał pozbyć się tych polskich „panów”. Nienawidził tych polskich lekarzy, inżynierów, nauczycieli, naukowców. Im więcej takich w kraju, tym trudniej go podbić. Więc on chciał, żeby ich było jak najmniej.

Może uciekli?
Zaczęło się „rozładowywanie” obozów jenieckich. Od kwietnia 1940 roku codziennie z obozów wyjeżdżały konwoje z oficerami. Wyjeżdżający cieszyli się, bo krążyły pogłoski, że wracają do domów. Pełni nadziei byli też pasażerowie pociągu, który jechał przez Smoleńsk. Ale za Smoleńskiem, na stacji Gniezdowo, skład zatrzymał się ze zgrzytem. Do wagonu wszedł pułkownik NKWD o czerwonej twarzy. – Stanisław Swianiewicz! – usłyszał swoje nazwisko siedzący przy ścianie porucznik. – Zabrać swoje rzeczy i za mną! – zakomenderował po rosyjsku pułkownik. Oficer wstał i poszedł. Zamknięto go w innym wagonie z wartownikiem przy drzwiach. – Usłyszałem warkot samochodu i jakiś ruch za ścianą – wspominał po latach Swianiewicz, w cywilu profesor. – Zauważyłem, że w ścianie zewnętrznej, w której nie było okna, był jednak mały otwór pod samym sufitem, przez który prawdopodobnie można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz.

Porucznik położył się na górnej półce przedziału, udając, że drzemie. I patrzył. Ujrzał plac obstawiony żołnierzami NKWD z bagnetami na broni. Na placu stał autobus z zasmarowanymi wapnem szybami. Gdy zapełnił się polskimi oficerami, odjechał. Wrócił po pół godzinie. Znów zabrał kilkudziesięciu Polaków, i znów pojechał. I tak przez kilka godzin, aż do opróżnienia pociągu. Swianiewicz zachodził w głowę, o co tu chodzi. – Nie przyszło mi do głowy, że przecież to może być egzekucja – powiedział później. Nie przyszło mu też do głowy, że będzie jedynym uczestnikiem tej „podróży śmierci”, który ocaleje. Wyciągnięto go z transportu, bo Rosjanie chcieli go oskarżyć i skazać o szpiegostwo. Było im to do czegoś potrzebne. Tak się stało. Swianiewicz dostał wyrok 8 lat robót przymusowych. Zwolniono go rok później, bo bardzo o to zabiegał ambasador i rząd polski w Londynie. Gdy znalazł się na Zachodzie, opowiedział, co widział. Polacy nabrali strasznych podejrzeń. Zaczynali przypuszczać, dlaczego na wiosnę 1940 roku przestały przychodzić listy od uwięzionych na wschodzie oficerów i dlaczego wysyłane do nich przesyłki wracają do adresatów. Dlaczego wszelkie pytania o los polskich oficerów zbywane są milczeniem. Gdy polski generał Władysław Sikorski zapytał Stalina, co się z nimi stało, ten zrobił niewinne oczy – A może uciekli do Mandżurii? – rzucił na odczepnego.

Straszne odkrycie
Wtem stało się coś, czego Stalin nie przewidział. Niemcy zaatakowali Rosję Sowiecką, choć w planach Stalina to właśnie Związek Radziecki miał napaść na swoich dotychczasowych sojuszników. Ponieważ Hitler okazał się szybszy, zaskoczenie było ogromne i jego armie błyskawicznie dotarły do przedmieść Moskwy. Wojska Wehrmachtu zajęły tereny, na których częściowo pochowano zamordowanych Polaków. Latem 1942 roku kilku polskich robotników przymusowych pracowało dla Niemców niedaleko wsi Katyń koło Smoleńska. Miejscowi opowiedzieli im, że dwa lata temu w lasku za wsią działo się coś dziwnego. Przez wiele dni strzelano do jakichś ludzi i zakopywano ich w ogromnych grobach. Polacy zaczęli kopać we wskazanym miejscu. Trafili na zwłoki człowieka w polskim mundurze. Zawiadomili Niemców. Ci uznali, że to dobra okazja, żeby pokazać, jakich zbrodni dopuszczają się ich obecni wrogowie. Sprowadzili ludzi i sprzęt, ruszyły prace ekshumacyjne. Pracom przyglądali się obserwatorzy z różnych krajów, którzy potwierdzili, że odkryte tam zwłoki to ciała polskich oficerów. Do czerwca 1943 roku wydobyto ponad 4100 zwłok z dziurami w czaszkach. Przy niektórych znajdowano dokumenty, dzięki którym udało się określić, kim byli. Tak znaleziono ciała generałów Bahatyrewicza i Smorawińskiego. Przy zabitych znajdowano często listy od rodzin, albo ich własne zapiski. Wszystkie kończyły się wiosną 1940 roku.

O tym ani słowa
A potem Niemcy musieli się wycofać z zajętych terenów. Gdy przegrali wojnę, Związek Radziecki zajął pół Europy. Teraz Stalin decydował, co jest prawdą. Nakazał więc „odkryć”, że to Niemcy zabili polskich jeńców, gdy wkroczyli do Smoleńska. W lasku katyńskim umieszczono nawet płytę pamiątkową z odpowiednim napisem. Napisali to też w swojej sowieckiej encyklopedii. A w zależnej od Związku Radzieckiego Polsce wyraz „Katyń” na długie lata stał się najbardziej zakazanym słowem. Najbardziej zakazanym i… najbardziej znanym. Rodzice szeptali o Katyniu dzieciom, a te nieraz potem zaskakiwały nauczycieli pytaniem: „A jak to było z Katyniem?”. O Katyniu wiedzieli w Polsce prawie wszyscy. Słuchali o nim z uchem przyklejonym do trzeszczących radioodbiorników, próbując, mimo zagłuszania, usłyszeć audycje Radia Wolna Europa. Prawda, ta prawdziwa, zakazana, wciskała się szparami i dziurami, podobnie jak widok, który przed laty ujrzał z pociągu porucznik Swianiewicz. Na dźwięk słowa „Katyń” trzęśli się wysługujący się Sowietom tchórze, a ludzie, którzy nie dali się komunistom zastraszyć, drukowali w piwnicach ulotki o tym, jak było naprawdę.

Krew woła z ziemi  

Przerwany zapis
Aż przyszedł rok 1989. Jeden z najpiękniejszych. Zaczęła ustępować tajemnica zła. Polska obaliła władzę komunistów. Za Polską poszły inne zniewolone kraje. Związek Radziecki okazał się bezsilnym kolosem. Wkrótce i on upadł, a jego miejsce zajęła Federacja Rosyjska. Do Polski dotarły najpilniej dotąd strzeżone dokumenty o „rozładowaniu obozów”. Już nie było wątpliwości. Świat ujrzał podpis Józefa Stalina pod wyrokiem śmierci na niewinnych i bezbronnych polskich jeńcach. Zaczęły się poszukiwania brakujących mogił. Okazało się, że nie tylko Katyń kryje straszną tajemnicę. Masowe groby odkryto w Miednoje i w Charkowie. Wyszło też na jaw, że prócz oficerów mordowano również Polaków uwięzionych w zajętych przez ZSRR więzieniach Ukrainy i Białorusi. W ten sposób uśmiercono około 22 tysięcy Polaków. Przeprowadzone po latach śledztwo wykazało, że ciała ofiar zwożono tam z różnych miejsc, w których były mordowane. Przy zmarłych znaleziono wiele guzików z polskim orzełkiem i innych drobiazgów. Wśród nich listy i pamiętniki, czasem schowane w kieszeni, czasem zatknięte za cholewę buta. Niektóre prowadzone prawie do samego końca. Jeden z więźniów Kozielska, Adam Solski, napisał: „09.04. Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano [mi] zegarek, na którym była godzina 6,30. Pytano mnie o obrączkę, którą (...). Zabrano ruble, pas główny, scyzoryk (...)”. I jeszcze jedna notatka, częściowo nieczytelna, nieznanego autora, urwana w pół słowa: „17.04. O godz. 1-szej naszej 11-ej odjazd w kierunku Smoleńska. (...) południe (...) 5 ludzi (...) zakratowanym. Podobno mamy wysiadać w Smoleńsku. Stacje [...] Jelnia, Kołodnia, Smoleńsk. Godz. 17-ta za Smoleńskiem 5 [...] km [...] jest letnisko [...] ludzi 127 [...] przygotowano kar”.

Pospolite ludobójstwo
Po ujawnieniu prawdy, również Rosja prowadziła śledztwo w tej sprawie. W 2005 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej zamknęła dochodzenie. Nie poznamy wyników śledztwa, bo większość ustaleń utajniono. Następnie rosyjska prokuratura oznajmiła, że zbrodnia katyńska nie jest ludobójstwem. A w związku z tym nie będzie odszkodowań dla rodzin ofiar i nikt za tę zbrodnię nie odpowie. Bo to „pospolite przestępstwo”, a jako takie już wiele lat temu się przedawniło. Dziś znane nam miejsca zbrodni katyńskiej wyglądają zupełnie inaczej niż wtedy, gdy w wykopy wrzucano ciała najlepszych synów walczącej Polski. Dziś są tu rzędy płyt nagrobnych i równo posadzone krzewy. A wystrzały, jakie się tu rozległy po latach, były salwami honorowymi, oddanymi przez polskich żołnierzy, którzy znów noszą na czapkach orzełka w koronie. Ta korona jest droga. Ma cenę krwi wielu tysięcy Polaków.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.