KIEROWNICA PANA BOGA

Gabriela Szulik

publikacja 06.07.2006 11:17

Chciał być mechanikiem. Został stolarzem. Teraz jest księdzem. Pracuje jako misjonarz w Papui Nowej Gwinei.

Kiedy Zygmunt nie dostał się na praktykę, by uczyć się zawodu mechanika, mama się martwiła: „Synku, co to będzie, kim ty zostaniesz?”. Chłopak nie miał specjalnego wyboru. Jak wielu we wsi, zaczął się uczyć stolarki.

Stolarz do seminarium
Wydawało się, że tak już zostanie. Dłubanie w drewnie spodobało się Zygmuntowi. Potrafił nawet zrobić piękne meble. Zdecydował, że pójdzie do technikum, ale nie chciał zdawać matury. – Nic nie tracisz – tłumaczyli nauczyciele. – Spróbuj. Jak zdam polski i matematykę, pojadę na misje, pomyślał ni stąd, ni zowąd. Zdał na czwórkę. Poszedł do proboszcza. Ksiądz był zaskoczony. Znał przecież Zygmunta od lat. Nic nie wskazywało, że chłopak chce być księdzem. – Może pójdziesz do naszego seminarium diecezjalnego. Pomogę ci – próbował przekonywać proboszcz. Zygmunt był przekonany: albo na misje, albo nigdzie. I zaczął studia.

Misjonarz na rzece
Kiedy pod koniec nauki w seminarium pytano, gdzie chciałby pojechać na misje, kleryk Zygmunt napisał: 1. Papua Nowa Gwinea; 2. Papua Nowa Gwinea; 3. Papua Nowa Gwinea; 4. Filipiny. I wysłano go do Papui Nowej Gwinei. Od tego czasu minęło ponad 20 lat. Ojciec Zygmunt Szmidt, werbista, ochrzcił ponad siedem tysięcy ludzi. Przez kilkanaście lat był misjonarzem „na rzece” dla mieszkańców żyjących po obu brzegach Sepiku, największej rzeki Papui. – Nieraz zdarzało się, że upatrzył mnie sobie jakiś krokodyl – śmieje się misjonarz. Pracował w kilku miejscach. – Miałem szczęście. Nigdy nie musiałem zaczynać misji od początku – mówi. Cieszy się, że mógł ludzi czegoś nauczyć, coś pokazać. – To ważne – twierdzi – żeby tak z nimi pracować, aby mój pomysł uznali za swój. Żeby czuli, że to ich. To daje radość. Ja jestem tylko po to, by dać kierownicę.

Zasadzka na drodze
Najtrudniejsze chwile przeżył ojciec Zygmunt po dziesięciu latach na misjach. Była to niedziela. Misjonarz jechał na spotkanie z biskupem. Przejechał samochodem przez rzekę i zaczął piąć się w górę. Nagle, na zakręcie, niemal już na wierzchołku, zauważył stojący w poprzek samochód. Przed nim ludzie z bronią i długimi nożami. Jeden z nich, stojący na platformie samochodu, trzymał wielki kamień. – Zatrzymałem się przed nimi – opowiada. – Czasem wystarczyło im tylko coś dać. Tym razem nie było dyskusji. Od razu jeden rzucił kamieniem w przednią szybę. Dostałem w głowę. Potem któryś uderzył wielkim kluczem do odkręcania koła tak, że wpadłem do rowu. Na leżącego poleciały kamienie i co tylko mieli w rękach. Zaczęli kopać. Z pękniętymi żebrami, ze szczękami w drzazgach, załamaną czaszką zostawili misjonarza w rowie, ukradli samochód i odjechali.

Krok od śmierci

– Nie wiem, jak długo tam leżałem – opowiada misjonarz. – Okoliczni ludzie przynieśli wodę z rzeki. Chcieli pomóc. W końcu doszedłem do siebie, ale nie mogłem wstać. Jakiś samochód zabrał ojca Zygmunta. Przejechali tylko kilometr. Okazało się, że rabusie uderzyli samochodem misjonarza w drzewo i uciekli. Kluczyków ze stacyjki nie potrafili wyjąć. Ojciec Zygmunt wsiadł, samochód zapalił. Wiedział, że jeśli zostawi auto, rozkradną je na części. Resztkami sił zebrał się w sobie i ruszył. – Nie wiem, jak dotarłem przed dom biskupa – opowiada. – Bezpiecznie przejechałem wszystkie skrzyżowania w mieście, ale nie mogłem już ustawić się na parkingu. Wysiadłem z auta, wypuściłem kluczyki z ręki i upadłem. Ocknąłem się w szpitalu.

Najlepiej u swoich
– Papua Nowa Gwinea to jedna wielka dżungla – opowiada ojciec Zygmunt. – Kiedyś mówiono: kraj kamiennej siekiery, teraz mówi się: kraj rajskiego ptaka. Bo tylko tu można spotkać te piękne ptaki. – Ludzie nawet domy nimi ozdabiają – dodaje misjonarz. – Papua to kraj bardzo prymitywny, ale cudowny – zamyśla się.
Choć dopadły go przeróżne choroby tropikalne, choć niemal stracił słuch z powodu tropiku, choć napadli go, okradli i bardzo poturbowali bandyci, to po leczeniu w Polsce znów wyjechał do Papui Nowej Gwinei. Do swoich.