Usłyszał hasło

Paweł Zuchniewicz

|

MGN 06/2009

publikacja 30.04.2009 19:03

Iść? Może być ciężko - zastanawiał się. - Chyba lepiej zostać w domu, przecież pokażą to wszystko w telewizji.

Usłyszał hasło Paweł Zuchniewicz, dziennikarz i autor książek o Janie Pawle II, był w trzeciej klasie liceum, gdy Papież przybył z pierwszą pielgrzymką do Polski fot. PAP/PAWEŁ KULA

Czuł jednak lekki niepokój sumienia. – Dostałem przecież od katechety kartę wstępu, więc jeśli nie pójdę, to nie wykorzystam miejsca, które mógłby zająć ktoś inny. Takie myśli krążyły po mojej głowie, osiemnastoletniego wtedy chłopaka, ucznia trzeciej klasy liceum – wspomina Paweł Zuchniewicz, dziennikarz i autor książek o Janie Pawle II.

 * * *
Był 2 czerwca 1979 roku. Dochodziła dziesiąta rano. Wkrótce na warszawskim lotnisku miał pojawić się papież Jan Paweł II. Do pielgrzymki przygotowywali nas przede wszystkim księża. Zachęcali do udziału w spotkaniach z Janem Pawłem II a komuniści robili, co mogli, by ludzi zniechęcić. Podawano nieprawdziwe informacje o problemach komunikacyjnych, o tym, że będzie niebezpiecznie z powodu tłumów i upałów, o tym, że w czasie pielgrzymki papieża do Meksyku stratowano tysiące osób. Krew w żyłach mroziły doniesienia o tym, że pod naporem tłumu liny między sektorami przecinały ludzi wpół.

 * * *
Postanowiłem, że nie pójdę na trasę przejazdu Jana Pawła II ulicami Warszawy. Kilkanaście minut przed dziesiątą rano usiadłem przed telewizorem. O dziesiątej samolot kołuje na lotnisku. Przysuwają schodki. Pierwszy raz w życiu na ekranie telewizora zobaczyłem prymasa Wyszyńskiego, którego dotąd znałem tylko ze spotkań z młodzieżą. Po pewnym czasie w drzwiach ukazała się postać w białej sutannie. Papież schodzi, klęka i… całuje ziemię! Czułem, jak do oczu napływają mi łzy. Wiedziałem już jedno: wykorzystam moją kartę wstępu i po południu pójdę na Plac Zwycięstwa.

 * * * 
Czerwcowe słońce paliło niemiłosiernie. Otwarta przestrzeń między Ogrodem Saskim, Teatrem Wielkim a ulicą Królewską przypominała rozżarzoną patelnię. Sprawdziła się prognoza pogody, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Plac był wypełniony po brzegi, ludzie – jak nigdy – zadowoleni, wręcz szczęśliwi, chętni do pomocy. Byłem zdumiony. Co się stało? Gdzie podział się nasz „znak firmowy”: kłótnie i przepychanki w kolejkach sklepowych czy w tramwaju...? Około 16.00 Jan Paweł II w towarzystwie prymasa Wyszyńskiego pojawił się na placu. – Chrystusa nie można wyłączać z dziejów ziemi! – mówił z taką mocą. Huragan braw. Mijały kolejne minuty: trzy, pięć, siedem, dziesięć. Papież czeka. W głębi placu ktoś intonuje pieśń „My chcemy Boga...”. Inni podejmują śpiew. Po policzkach ciekną mi łzy, a w sercu pojawia się strasznie silne przekonanie: mamy do tego prawo!

 * * * 
Od kilku godzin stoimy w trzydziestostopniowym upale. Mam jednak nadzieję, że to popołudnie nigdy się nie skończy. Ale Msza idzie naprzód i w końcu Jan Paweł II nam błogosławi. Śpiewamy „Boże, coś Polskę”. Przypominam sobie mojego zmarłego dziadka. Dwa lata wcześniej zabrał mnie na Mszę, bo miała być śpiewana akurat ta pieśń. Wyjaśnił mi wtedy, że rzadko można ją usłyszeć w kościele, bo przez władze jest to źle widziane. Szczególnie wtedy, gdy ludzie śpiewają „…Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Na placu Zwycięstwa żądały tego setki tysięcy ludzi. Po kilku godzinach opuszczałem pustoszejący plac. Szkoda, że już po wszystkim, myślałem.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.