Lubię stać z przodu

Piotr Sacha

|

MGN 09/2010

publikacja 19.08.2010 15:56

O obowiązkach ministranta, opłatku z prymasem Wyszyńskim i walce o dzwonki opowiada telewizyjny prezenter pogody Tomasz Zubilewicz

Lubię stać z przodu fot. REPORTER/WOJCIECH ZATWARNICKI

MAŁY GOŚĆ: Dlaczego został Pan ministrantem?
TOMASZ ZUBILEWICZ:
– W czwartej klasie namówił mnie kolega. Opowiadał, jak wygląda służba przy ołtarzu i o spotkaniach ministrantów poza ołtarzem.

Sport?… 
– Mieliśmy stół do ping-ponga, graliśmy w piłkę nożną. Pamiętam, że straszliwie przegraliśmy raz z sąsiednią parafią. Ale ważne było dla nas samo wydarzenie. Dostaliśmy takie same koszulki, mieliśmy wspólny cel. Oprócz tego były jeszcze wycieczki i obozy ministranckie. A dyżury? Ministranci muszą wcześnie wstawać…  – W kościele Najświętszej Maryi Panny Królowej Świata w Warszawie mieliśmy służbę pięć razy w tygodniu. Dwie Msze poranne, dwie wieczorne i Msza w niedzielę. Oczywiście również we wszystkie uroczystości w kościele. Starałem się pilnować moich dyżurów. Byłem wtedy harcerzem, więc wiedziałem, że jeśli się zobowiązałem, muszę dotrzymać słowa.

Zawsze się udawało?
– Czasem nie było łatwo. Pamiętam, w czerwcu 1974 roku polscy piłkarze grali pierwszy mecz na Mistrzostwach Świata w RFN z Argentyną. Ja miałem akurat dyżur. I dylemat: wieczorna Msza czy mecz? Poszedłem do kościoła, tłumacząc sobie, że Polacy pewnie i tak przegrają. Gdy wracałem, koleżanka wołała: „Lećcie szybko do domu, bo Polacy prowadzą 2 : 1”.

Czy miał Pan jakieś zadania specjalne?
– Na przykład przed Bożym Ciałem albo Rezurekcją w Wielką Sobotę starałem się przyjść wcześniej, żebym mógł iść z trybularzem, łódką czy dzwonkami. W tamtym czasie obowiązywała zasada: „Kto pierwszy, ten lepszy”. A każdy chciał mieć ważną funkcję. Później byłem jeszcze lektorem. W liceum skończyłem nawet roczny kurs lektorski w seminarium duchownym – to robiło duże wrażenie. Poznałem wtedy całą liturgię.

Czy służba przy ołtarzu miała wpływ na Pana dorosłe życie?
– Jeszcze w liceum służyłem do Mszy jako ministrant i należałem do oazy. W oazie byłem animatorem muzycznym. Dzięki ministranckiemu doświadczeniu wiedziałem, jakie dobrać pieśni, kiedy powinienem skończyć śpiew, a kiedy ciągnąć kolejną zwrotkę. Pozostało mi też do dziś pewne przyzwyczajenie. Trudno mi stać w kościele z tyłu. Lubię być blisko ołtarza. Z przodu zwykle są wolne miejsca. Można usłyszeć głos księdza bez głośnika, można zobaczyć jego twarz. To ułatwia mi dobre przeżycie Mszy.

Nie korci Pana, by znów znaleźć się przy ołtarzu?
– Czasem podczas świąt na przykład pojawiam się w komży albo albie przy ołtarzu. A z księdzem, który prowadził nas w latach 70., wciąż utrzymuję kontakt. Gdy chodzę z tacą, nieraz ktoś zapyta: „Panie Tomku, jaka będzie jutro pogoda?” (śmiech).

Jakieś szczególne wspomnienie?
– W okolicach Bożego Narodzenia odbywało się coroczne spotkanie ministrantów z kardynałem Wyszyńskim. Miałem reprezentować naszą parafię. Pamiętam zdjęcie z prymasem. Miałem usiąść przed nim w pierwszym rzędzie. I usiadłem na... jego but. Było mi strasznie głupio. – Co tu robić, ruszyć się, przepraszać? A może nie poczuł, że siedzę mu na bucie? – myślałem. Wreszcie przesunąłem się, a prymas Wyszyński nic mi nie powiedział. Później dzieliliśmy się opłatkiem. Stałem obok niego, więc podszedł do mnie i zaczął składać życzenia. Byłem w szoku. Prymas Polski podszedł do mnie z opłatkiem! Nie wiedziałem, co powiedzieć. Z rumieńcami na twarzy powiedziałem mu tylko: „Szczęść Boże”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.