publikacja 24.01.2025 10:41
O radości chorych dzieci, rozmowach przy szpitalnym łóżku i posłudze, która działa przez 24 godziny na dobę, opowiada o. Jacek Mond, kamilianin z Zabrza.
Ojciec Jacek Mond z relikwiami założyciela zgromadzenia, św. Kamila
Henryk Przondziono /Foto Gość
„Mały Gość Niedzielny”: Dlaczego wybrał Ojciec kamilianów?
Ojciec Jacek Mond: Żeby być blisko chorych i im pomagać. Moja babcia była chora… A potem, kiedy byłem już kapłanem, zachorowali moi rodzice. Właśnie dlatego wybrałem zakon posługujący chorym.
Tak od razu, po maturze?
Moje powołanie kapłańskie kształtowało się długo. Dopiero po 10 latach różnych szkół i wojska, zdecydowałem, że pójdę do seminarium. Zaczynałem w Nysie, a po dwóch latach przeszedłem do kamilianów.
I teraz codziennie jest Ojciec z chorymi?
Tak, od samego początku kapłaństwa służę chorym. Pracowałem w różnych szpitalach, w szkołach. Teraz jestem kapelanem m.in. w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Na czym polega ta praca?
To nie tylko codzienne przynoszenie Komunii Świętej chorym. Kapelan jest wołany do chorego przez cały dzień i całą noc. Chory nie wybiera sobie czasu na chorobę, a kapelan zawsze ma być gotowy, żeby pójść do niego z sakramentami.
Ale też porozmawiać, spotkać się z ciężko chorym, czasem umierającym… To na pewno nie jest łatwe. Jak sobie z tym Ojciec radzi?
Najważniejsze, żeby być pomocnym wobec takiego człowieka. Po prostu być przy nim w jego cierpieniu. Chory tego potrzebuje. Bliskości, czasem rozmowy, dobrego słowa, wsparcia…
Dzisiejszy człowiek – nawet jeśli ma rodzinę – w chorobie bywa osamotniony, dlatego obecność innych jest tak ważna. Rodzina musi przecież pracować, dbać o dom, o dzieci. Najbliżsi przychodzą do niego, owszem, pomagają, ale ze swoją chorobą, cierpieniem człowiek pozostaje sam.
Czy wśród Ojca pacjentów są dzieci?
Tak, w naszym szpitalu są oddziały dziecięce.
Jak chorują dzieci?
Wydaje mi się, że czasami nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są chore. Pozostają radosne, ale do pewnego momentu. W końcu dziecko dostrzega, że coś z nim nie tak. Szczególnie kiedy w szpitalu jest już dłużej, kiedy zaczyna odczuwać ból i cierpienie. Trudno na to patrzeć, serce się kraje…
Mamy teraz na oddziale Rozalkę poruszającą się z takim specjalnym wózkiem, który podłączony jest do jej serca. Rozalka jest dziewczynką pełną radości, takie żywe srebro.
Pamięta Ojciec jakieś szczególne spotkanie z chorym?
Kiedyś w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia zadzwoniły do mnie pielęgniarki z informacją, że pacjent jest bardzo niespokojny, że od kilku dni nie śpi. Prosiły, żeby do niego przyjść.
Był po przeszczepie serca. Usiadłem przy nim i zacząłem rozmawiać, skąd jest, co robi… Tak zwyczajnie, o wszystkim rozmawialiśmy przez dłuższy czas. W pewnej chwili powiedziałem: „Pan Jezus chce ci pomóc, ale ty musisz chcieć tej pomocy”. Zapytałem, czy jest po spowiedzi. Odpowiedział, że nie. Zaproponowałem spowiedź. Zgodził się. Pomogłem mu, zadawałem mu pytania, a on odpowiadał. Później zapytałem, czy chciałby przyjąć sakrament chorych. Też się zgodził. Udzieliłem mu też Komunii Świętej. A na koniec powiedziałem: „Nie wiem, jak jest u ciebie w domu, ale u nas, gdy ktoś jest ciężko chory, to bardzo prosi Matkę Bożą, żeby go wspomogła. Odmawiasz Różaniec?”. Popatrzył na mnie, nie bardzo wiedział, o czym mówię, ale powiedział, że chciałby się pomodlić. Dałem mu różaniec i razem modliliśmy się o jego zdrowie, o Boże błogosławieństwo w jego rodzinie.
Kiedy wróciłem do klasztoru zadzwoniły pielęgniarki z pytaniem, co dałem temu pacjentowi, bo po mojej wizycie wyciszył się, uspokoił i zasnął. Modlitwa ma wielką moc.
Ludzie boją się czasem, że po przyjęciu sakramentu namaszczenia chorych umrą… Zauważył to Ojciec?
Rzeczywiście, czasami mówią: „Dziękuję, nie chcę sakramentu, ja będę jeszcze żyć”. (śmiech)
Ludzie boją się namaszczenia chorych, bo gdzieś pokutuje taka plotka, że gdy przyjdzie ksiądz z tym sakramentem, to zaraz po nim przyjdzie śmierć. Niektórzy mają zakodowaną nazwę, że to ostatni sakrament. A przecież to sakrament uzdrowienia, który ma mu pomóc, a nie zaszkodzić. Pan Jezus chce pomóc choremu.
Może Ojciec opowiedzieć o sytuacjach, kiedy sakrament chorych komuś wyraźnie pomógł?
Wielu ludzi po przyjęciu tego sakramentu odzyskuje zdrowie, wracają do swoich domów. Czasem ktoś spotyka mnie na ulicy, podchodzi i dziękuje za moją posługę. Tych chorych naprawdę jest dużo, nie da się zapamiętać wszystkich.
Pamiętam, jak kiedyś w Tarnowskich Górach podbiegł do mnie jakiś pan i serdecznie wyściskał. Patrzę na niego i myślę, co jest grane. A on do mnie: „Czy ojciec mnie pamięta?”. Okazało się, że to był pacjent po przeszczepie, z którym w szpitalu dużo siedziałem, rozmawiałem. W chorobie wyglądał całkiem inaczej…
W szpitalu posługuję już 30 lat, zdarza się czasem, że przychodzą do mnie dorośli ludzie, którym jako maleńkim dzieciom przed ciężką operacją udzieliłem chrztu. Niektórym z nich błogosławiłem nawet podczas ślubu!
Dlaczego św. Kamil założył zakon?
Kamil, podobnie jak jego ojciec, był żołnierzem. W jednej z bitew został ranny w nogę. Rana nie chciała się goić, a on trafiał do różnych szpitali. W jednym z nich zapragnął pomóc chorym i zostać kapłanem. Najpierw wstąpił do franciszkanów, ale ostry, szorstki habit ocierał o jego chorą nogę i rana się odnawiała. Franciszkanie powiedzieli, że nie może być księdzem, bo jest chory. Kamil wrócił na leczenie do szpitala, założył też wspólnotę mężczyzn, którzy pomagali cierpiącym. Po jakimś czasie wstąpił do seminarium, został kapłanem i zaczął służyć chorym.
A dlaczego na habitach kamilianów widnieje duży czerwony krzyż?
Nasz założyciel miał kiedyś podczas modlitwy widzenie. Pan Jezus powiedział mu, że ma pomagać chorym, że to jest Jego dzieło. Umierający, nie zawsze świadomy, ma zobaczyć przed śmiercią duży czerwony krzyż. Ma on przypomnieć o Panu Jezusie, o tym, że jeszcze jest czas na nawrócenie i przyjęcie sakramentów.
Dlatego nasze habity mają czerwone krzyże. Święty Kamil przyjmował każdego człowieka, obojętnie, czy był wierzący, czy nie. Pochylał się nad każdym chorym. Był dla niego drugim Chrystusem. Pomagał każdemu, nawet z narażeniem życia.
My nie jesteśmy kamilianami, ale spotykamy chorych. Co możemy dla nich zrobić?
Każdy ma swoje troski i kłopoty, ale przy cierpiącym trzeba je odłożyć na bok. Chory potrzebuje naszej życzliwości, uśmiechu, dobrego słowa. Nie można mu dokładać problemów. Najważniejsze to dać mu nadzieję.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.