Przytuleni do Mamy

Rozmawiała Katarzyna Jurków

publikacja 20.09.2023 10:11

O cudach w szpitalu, rozmowach z babcią i telefonie z Watykanu opowiada Dorota Kaim, żona Piotra i mama Wiktorii.

Gdy tata wychodzi do pracy, mama z Wiktorią powierzają go Maryi w modlitwie różańcowej Gdy tata wychodzi do pracy, mama z Wiktorią powierzają go Maryi w modlitwie różańcowej
zdjęcia Katarzyna Jurków

Mały Gość: Jak zaczęła się Twoja przyjaźń z Maryją?

Dorota Kaim: Jako mała dziewczynka przyjeżdżałam do babci Ani. W jej domu na szczególnym miejscu stała podświetlona figurka Matki Bożej. Siadałyśmy przy niej i babcia opowiadała, jak jeździła do Góry Kalwarii, jak wędrowała dróżkami maryjnymi. Pamiętam też, jak moja mama mówiła, że przed moim urodzeniem lekarz uznał, iż może mieć problemy i powinna usunąć ciążę. Ona absolutnie nie chciała tego zrobić i wszystko powierzyła Maryi. Urodziłam się w połowie szóstego miesiąca, ważyłam zaledwie kilogram i dwadzieścia jeden gramów. I przeżyłam. I ja, i moja mama. To był naprawdę cud!

Minęły lata i Ty czekałaś na urodzenie dziecka…

Tak, pamiętam, jak chodziłam po szpitalnych korytarzach, czekałam i prosiłam Maryję, by zajęła się moim jeszcze nienarodzonym dzieckiem. Błagałam, modląc się Różańcem, by nic się nie stało mojej córce, by Matka miała nas w swoich rękach… Nie wiem, skąd miałam jakieś dziwne przeczucie… Chodziłam przecież na badania i wszystko było dobrze. Nagle okazało się, że trzeba wykonać cesarskie cięcie, bo Wiktoria owinęła się pępowiną. Ponieważ w szpitalu chwilowo nie było anestezjologa, na stół operacyjny trafiłam po kilkudziesięciu minutach. Było za późno… Wiktoria nie oddychała przez 40 minut. Usłyszeliśmy, że powinniśmy się z nią pożegnać… Mój świat legł w gruzach. „Dlaczego to spotkało właśnie nas?” – pytałam Boga. Do szpitala przyszedł znajomy ksiądz i ochrzciliśmy małą. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć, co powiedzieć Bogu… Prosić o zdrowie czy o to, żeby ją zabrał, żeby się nie męczyła? Nic nie mogłam zrobić, jedynie zaufać Bogu, Maryi i lekarzom.

I znów wydarzył się cud…

Wiktoria nie miała prawa przeżyć, jednak Maryja ją ocaliła. Lekarze ze zdumieniem przyznawali, że ma niezwykłą wolę życia. Wtedy oddałam Wikusię i swoje życie Matce Bożej. I tak nas prowadzi, każdego dnia, chociaż nie jest łatwo. Z powodu niedotlenienia Wiktoria ma spastyczne czterokończynowe porażenie mózgowe i epilepsję – od 24 lat jest całkowicie zależna od nas. Nie chodzi, nie mówi, potrzebuje pomocy we wszystkim. A my staramy się widzieć małe cuda, które dzieją się każdego dnia: uśmiech, kontakt wzrokowy, ruch dłoni. Bo to, co dla zdrowego dziecka jest normalne, dla Wiktorii jest sukcesem. Takie chwile to moja recepta na dobry dzień.

Co robisz, kiedy jest bardzo trudno i smutno?

Od razu biorę do ręki Różaniec i modlę się. Staram się zawierzać nawet najbardziej absurdalne sytuacje. Maryja zdejmuje ze mnie wiele ciężarów – jeśli nie sama, to poprzez ludzi.

Dlatego napisałaś do papieża?

Mieszkamy na drugim piętrze. Codzienne wnoszenie i znoszenie córki po schodach odbiło się na naszych stawach i kręgosłupach. Wiedzieliśmy, że sami nie uzbieramy na windę, dlatego zaczęłam szukać pomocy i wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl, żeby napisać do papieża Franciszka. Wysłałam list i czekałam. Któregoś dnia usłyszałam w telefonie: „Halo, szczęść Boże, tu Watykan”. O mało nie zemdlałam. Papież nie pozostał obojętny na prośbę matki z małych Głuchołaz. Wysłał księdza Konrada Krajewskiego, który zapytał o szczegóły i niedługo potem otrzymaliśmy dziesięć procent potrzebnej kwoty. Resztę udało nam się zebrać dzięki dobrym ludziom.

Prosisz Maryję o tych dobrych ludzi?

Oczywiście, a Ona zawsze mi pomaga! Nie mam już obok siebie ziemskiej mamy, więc Matce niebieskiej opowiadam o wszystkim i oddaję wszystko każdego dnia. Wiem, że Ona się wstawia u swojego Syna – a On nie odmówi Mamie niczego. Przyznam, że nie wyobrażam sobie dnia, w którym nie wzięłabym w dłonie różańca – tej cudownej broni przeciwko złu. Nie dlatego, że muszę, ale chcę. Myślę, przez co musiała przejść Maryja. Skoro Ona wytrwała, to ja też dam radę. Wiem, że mogę Jej opowiedzieć o wszystkich, nawet o najdrobniejszych sprawach, i proszę, bym miała tyle siły co Ona. Maryja też nie miała łatwo, patrzyła przecież na swoje umęczone i ukrzyżowane dziecko… Bez takich wzorców jak Ona i Jej syn człowiek nie dałby rady wstać z łóżka i pokonywać codziennych trudności.

Dla Waszej rodziny nie tylko październik jest miesiącem modlitwy różańcowej?

Kiedy mąż idzie do pracy, my z Wikusią odmawiamy Różaniec i wiemy, że tata jest pod dobrą opieką. Kiedy Piotr wraca, razem powierzamy nas i świat w Koronce do Miłosierdzia Bożego. Mąż zawsze mówi do naszej córki: „Módl się, Wikusia, do Maryi, żeby tatuś miał siły”. Myślę, że to piękne, kiedy dojrzały mężczyzna, który wszystko umie zrobić, chowa się w ramionach Matki. Ona nie zostawi nas samych. Dlatego całą rodziną dosłownie każdego dnia powierzamy Jej wszystko, całe nasze życie. Ona ma przetarty szlak do Jezusa i nam Go pokazuje.

Niektórzy mówią, że nie potrafią się modlić na różańcu, że to nudna modlitwa. Co byś im powiedziała?

Możemy zacząć od dziesiątki, a potem, małymi krokami, dołączać kolejne. Nawet nie zorientujemy się, jak szybko przyjdzie chwila, w której człowiek nie będzie umiał sobie wyobrazić, by nie wtulić się w ramiona Matki. To nie jest łatwa modlitwa, wiem, ale nawet gdy jest trudno, zawsze warto zaczynać od początku i małymi krokami wciąż iść do przodu. Ja modlę się wszędzie: w drodze, gdy gdzieś idę, gdy sprzątam, gotuję, zajmuję się dzieckiem. Modlę się i proszę o cud uzdrowienia. Bo która matka zapomni o swoim dziecku? Choćby wszyscy zapomnieli, choćbyśmy najniżej upadli, Ona zawsze wyciągnie do nas dłoń.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.