Życie jak film

Kamil Gąszowski

publikacja 18.05.2023 14:30

Zamożny i elegancki. Zdobył dla Polski pierwszy medal olimpijski w wioślarstwie. Ostatnie lata życia spędził jako… zakonnik.

Brat Leon (po prawej) w białym habicie z wyhaftowanymi sercami Jezusa i Maryi Brat Leon (po prawej) w białym habicie z wyhaftowanymi sercami Jezusa i Maryi
Archiwum prywatne

Życiorys Leona nadaje się na dobry film – mówi ojciec Zdzisław Świniarski, sercanin biały, zafascynowany postacią współbrata zakonnego. Rzeczywiście, w życiu Leona Birkholza jest wiele zwrotów akcji. Są trudne wybory, wielkie sukcesy i sromotne porażki. Jest nawet niespełniona miłość. Wydaje się, że brakuje jedynie happy endu, ale jeśli dobrze przypatrzeć się tej historii, to i szczęśliwe zakończenie się znajdzie. Poznajcie Leona Birkholza.

Medal

Na plaży przy torze regatowym w Stolen koło Amsterdamu opala się 24-letni mężczyzna. Na głowie ma ręcznik, który zawinął jak turban. To Leon Birkholz. Musiał to być częsty widok, bo koledzy nazwali go Fakirem. Leon przygotowuje się do najważniejszego wyścigu. Historyczny sukces osiągnie razem z innymi wioślarzami: Franciszkiem Bronikowskim, Edmundem Jankowskim, Bernardem Ormanowskim, Bolesławem Drewkiem. Skupieni wioślarze wsiadają do łodzi. Przekonani, że walczą o srebrny medal, dają z siebie wszystko. Krople potu mieszają się z wodą spływającą po wiosłach, miarowo uderzających w jej taflę. Ostatkiem sił prześcigają belgijskich sportowców. Radość nie trwa długo. Zmieniono regulamin i wioślarze stoczyć muszą jeszcze jeden pojedynek. Ulegają bardziej wypoczętym Szwajcarom. Brąz smakuje Polakom jak złoto. Do kraju wracają niczym bohaterowie. Zdobyli pierwszy w historii medal olimpijski w wioślarstwie. Do naszych czasów wioślarze uzbierali ich już 19.

Olimpijczyk zakonnikiem

Gdy ojciec Zdzisław Świniarski wstępował do Zgromadzenia Najświętszych Serc Jezusa i Maryi oraz Wieczystej Adoracji Najświętszego Sakramentu Ołtarza w Polanicy-Zdroju, brat Leon Birkholz nie żył już od kilku lat. Ale wciąż tam o nim pamiętano, choć chyba mało kto wiedział, jak bogatą miał historię. – Bracia wspominali, że Leon był bardzo skromny, nikt dokładnie nie wypytywał o jego życiorys – mówi ojciec Zdzisław. – Kilka lat temu, gdy znów zamieszkałem w klasztorze w Polanicy zainteresowałem się bardziej naszym zakonnikiem i uznanym sportowcem. To właściwie jedyny medalista olimpijski, który żył tutaj, w Kotlinie Kłodzkiej. Mało tego, rozmawiałem kiedyś z panem Przemkiem Babiarzem, dziennikarzem sportowym, który potwierdził, że Birkholz jest prawdopodobnie jedynym w Polsce, a może nawet i w Europie medalistą olimpijskim, który został osobą duchowną – dodaje.

Połykacz kilometrów

Postać brata Leona fascynuje ojca Zdzisława. – Sam kiedyś rzucałem dyskiem i grałem w piłkę nożną, i wiem, ile wyrzeczeń to kosztuje – przyznaje. – Brat Leon był bardzo pracowity i konsekwentny. Bez wysiłku nie osiągnąłby takich sukcesów. Pięć razy stawał na najwyższym podium mistrzostw Polski, osiem razy zdobył srebro, dwa razy był trzeci – opowiada ojciec Zdzisław. – Podczas mistrzostw Europy dwukrotnie zawisł na jego piersi brązowy medal. W Bydgoskim Towarzystwie Wioślarskim, gdzie trenował, pobijał rekordy przepłyniętych w sezonie kilometrów. Przeciętnie zawodnik przepływał w granicach 2 tys. km, on pokonywał 6 tys. km. Dlatego nazywano go też „połykaczem kilometrów”. Ojciec Zdzisław dotarł do rodziny swojego zakonnego współbrata. Odgrzebał stare teksty na jego temat. A niedawno na klasztornym strychu odnalazł prawdziwy rarytas – dyplom olimpijski Leona Birkholza. Mimo to w jego historii jest jeszcze wiele białych plam i znaków zapytania. – Nie dowiemy się na przykład, dlaczego wstąpił akurat do naszego zgromadzenia. Tym bardziej że w Dusznikach-Zdroju, gdzie mieszkał kilka lat, są przecież franciszkanie… – zastanawia się zakonnik.

Trudne wybory

Pochodził z rodziny, która miała niemieckie korzenie. Ale Leon zawsze czuł się Polakiem. Kiedy w czasie wojny mógł podpisać volkslistę, czyli dokument potwierdzający niemieckie pochodzenie, dzięki któremu byłby bardziej bezpieczny, nie zrobił tego. Podobnie po wojnie – nie zgodził się zapisać do partii. Takie uczciwie wybory sprawiły jednak, że posypała się jego kariera zawodowa. W życiu prywatnym też nie miał łatwo. Z rąk niemieckich żołnierzy wybawiła go Eleonora Kulig, która potem została jego cywilną żoną. – Ślub zawarli raczej z rozsądku, by uratować mieszkanie Eleonory – opowiada ojciec Świniarski. – Leon nie mógł jej namówić na zawarcie sakramentu małżeństwa. Ostatecznie rozwiedli się. Można się tylko domyślać, jaki dramat musiał przeżywać, bo zachowały się wspomnienia potwierdzające, że zawsze był człowiekiem bardzo religijnym. Jeden z jego kolegów, Bernard Romanowski, w książce „Poczet polskich olimpijczyków” pisał o Leonie: „Spokojny, skryty, bardzo religijny. Chodził własnymi ścieżkami. Pracował w banku jako kasjer. Proszę pana, on nigdy nie miał manka”. Pracując w banku wyróżniał się pracowitością, uczciwością i rzetelnością. Awansował i jak na tamte czasy szybko stał człowiekiem zamożnym. Miał samochód, łódź wiosłową i rower wyścigowy, a w mieszkaniu kilka szaf wypełnionych garniturami.

Wypadek

A może film o Leonie Birkholzu mógłby zaczynać się od końca? Wtedy zobaczylibyśmy mężczyznę ubranego w biały habit, z charakterystycznymi sercami wyhaftowanym na piersi. Klęczy w zakonnej kaplicy, do której wpadają pierwsze promienie słońca. – Bardzo dużo czasu spędzał w kaplicy – opowiada ojciec Zdzisław. – Jakie miał intencje? Na pewno modlił się o nawrócenie żony, bo wspominał o tym w życiorysie. Kiedyś miał kilka szaf z garniturami a gdy przyszedł do zgromadzenia, nie przywiązywał do tego wagi. Niczego nie kupował. W ubraniach chodził tak długo, aż się zdarły. Leon Birkholz wstąpił do zakonu, gdy miał 56 lat. W klasztorze zajmował się tym, co umiał najlepiej. Został ekonomem. Prowadził księgowość, dbał o zaopatrzenie i pomagał ubogim. Lubił jeździć na motorze. W czasie jednej z takich wypraw po zakupy miał ciężki wypadek. Kilka dni później, 26 kwietnia 1968 r., zmarł w szpitalu w Kłodzku.

Szeptane rozmowy

Ojciec Zdzisław czuje wyjątkową więź z bratem Leonem. – Czasem szepnę mu jakieś słówko – uśmiecha się – i mam wrażenie, jakby mówił do mnie: „Pokaż mnie ludziom”. No i pokazuję. Dzięki staraniom ojca Zdzisława na grobie brata Leona umieszczono plakietkę Pro Memoria (ku pamięci), ufundowaną przez Polski Komitet Olimpijski. – Może uda mi się w końcu zorganizować górski biegu im. Leona Birkholza?… – marzy ojciec Zdzisław. – Fascynuje mnie jego postawa jako człowieka poszukującego prawdy, sensu życia. Dla mnie jego historia najpierw poukładanego życia, które się potem całkiem skomplikowało, jest nie tylko wartością zgromadzenia, ale może być fascynująca dla młodych ludzi. Szczególnie ci, którzy interesują się sportem, mogą odnaleźć w nim wzór do naśladowania – przekonuje. – Leon swoje sukcesy osiągnął nie tylko talentem, ale także ciężką pracą.

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.