Dwunasty zawodnik

Piotr Sacha

publikacja 18.05.2023 14:26

Piłka nożna bez kibiców na trybunach jest jak potrawa bez soli. Traci smak.

Rok 1938. Stadion Miejski im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Kibice cieszą się po golu Ernesta Wilimowskiego Rok 1938. Stadion Miejski im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Kibice cieszą się po golu Ernesta Wilimowskiego
narodowe archiwum cyfrowe

Półtora miliona – tylu widzów ustawiło się w kolejce po wirtualny bilet na marcowy mecz Argentyny z Panamą. Musieli zdawać sobie sprawę, jak niewielkie są szanse, by zobaczyć to spotkanie na żywo. Stadion w Buenos Aires ma 83 tysiące miejsc. Szczęśliwi zdobywcy wejściówek 24 marca podziwiali Messiego i spółkę, debiutujących w roli mistrzów świata. Czy kibice zawsze byli tak liczni i tak rozśpiewani jak Argentyńczycy? Przedstawiamy kilka historycznych faktów na temat dwunastego zawodnika – jak określa się piłkarską publiczność.

Kapelusze i falujące chusteczki

Cofnijmy się do roku 1872. Pierwszy w historii mecz międzypaństwowy odbył się w Glasgow, w dniu św. Andrzeja – patrona Szkocji. Oprócz Szkotów na murawę boiska wybiegli Anglicy. Widowisko z bliska śledziło cztery tysiące widzów. Jak wyglądali? To wiemy z rysunków, jakie pozostały po tamtym wydarzeniu. Panowie mieli na sobie surduty, a ich głowy kryły eleganckie cylindry lub kapelusze. Mniej liczne panie przyszły na mecz w strojnych sukniach. Z pewnością nie było tam nikogo w klubowej koszulce i szaliku z napisami. Szaliki piłkarskie pojawiły się na angielskich stadionach niedługo przed II wojną światową, dziergane na drutach przez żony lub mamy fanów. Jednak znacznie częściej swoje sympatie klubowe wyrażano kokardą lub wstążką przypinaną do stroju. Ze stycznia 1927 r. zachował się film z fragmentami meczu czwartej rundy Pucharu Anglii. Na boisku drużyny Wolverhampton i Nottingham Forest. Na trybunach fala złożona z tysięcy białych chusteczek. A co do szalików – prawdziwą popularność zdobyły w latach 70. XX wieku.

Piłka między chorągiewki

Aby przyjrzeć się początkom piłki na ziemiach polskich, przenosimy się do Lwowa w 1894 roku. W środku wakacji zorganizowano tam zlot Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i zaprezentowano różne dyscypliny sportowe. Nieco wcześniej profesor Edmund Cenar przywiózł z Anglii prawdziwą futbolówkę. Padł więc pomysł, aby uczniowie z Krakowa i Lwowa spróbowali rozegrać mecz piłkarski. „Widzowie zupełnie się na tej grze nie znali, a sami gracze mieli pojęcie tylko o tym, iż za wszelką cenę trzeba piłkę wkopać między chorągiewki przeciwnika” – relacjonował wówczas 16-letni Włodek, uczeń profesora Cenara i zdobywca jedynej bramki. Gol padł w szóstej minucie. Po czym sędzia zakończył zawody. W programie uroczystości zbliżał się czas na pokaz gimnastyczny, m.in. układanie piramid z ludzi. Na początku XX stulecia kolejne polskie kluby wyrastały jak grzyby po deszczu. Widownia powiększała się i rozumiała z zasad i taktyki gry coraz więcej. Aż wreszcie nadszedł rok 1921, gdy wyłoniono pierwszego piłkarskiego mistrza kraju. Wtedy w Polsce działało już ponad sto klubów.

Zachowanie „fuj”

Bywa i tak, że zachowanie kibiców pozostawia wiele do życzenia. Jak się okazuje, sto lat temu piłkarze również skarżyli się na mało kulturalny doping. Mecz Pogoni Lwów z Cracovią kończył sezon piłkarski w 1921 r. Drużyna z Krakowa jechała do Lwowa pewna tytułu mistrza. I wygrali. 5:2. Jak czytamy w archiwalnym numerze „Przeglądu Sportowego”, mimo dotkliwego zimna na stadionie zebrało się kilka tysięcy lwowian – „publiczności tak sportowej, jak i nie sportowej”. Zachowanie na trybunach nie spodobało się Tadeuszowi Synowcowi, kapitanowi Cracovii i późniejszemu selekcjonerowi reprezentacji. „Bramki Cracovii przyjmowano w milczeniu” – zwracał uwagę w gazecie. I wyliczał kolejne winy kibiców: „docinki pod adresem graczy i sędziego”, „śmiechy, gdy obcy gracz popełni błąd”, „okrzyki »fuj«, ilekroć obrońca Cracovii, pod wpływem pressingu napastnika, poda piłkę do bramkarza”. Na koniec piłkarz zauważył, że zachowanie nie fair na trybunach „najwięcej szkody przyniosło drużynie miejscowej, gdyż w miarę postępu gry traciła ona coraz bardziej panowanie nad sobą i uległa zdenerwowaniu, co po przerwie osłabiło zupełnie jej sprawność”.

Tempo! Tempo!

Jak doping polskiej publiczności na tle innych krajów prezentował się sto lat temu, dowiadujemy się z kolejnego numeru „Przeglądu”. Zbliżał się pierwszy w historii mecz polskiej reprezentacji. Biało-Czerwoni ruszali pociągiem do Budapesztu, a dziennikarz gazety ostrzegał: „Publiczność węgierska, z natury swej bardzo impulsywna, zachowuje się inaczej niż nasza. U nas oklaski i okrzyki słychać tylko wtedy, gdy padnie bramka lub gdy któryś gracz popełni czyn brutalny. Tamtejsza publiczność nie tylko huraganem oklasków przyjmuje strzelenie bramki, nie tylko oburza się głośno na sędziego i graczy, jeśli popełnią jakąś niegodziwość, lecz także ciągle zachęca graczy do gry, każdy przeprowadzony atak, choćby się skończył odebraniem piłki lub złym strzałem, choćby »Panu Bogu w okna«, nagradza żywym uznaniem, a przede wszystkim, ile razy napastnik, swój czy obcy, dostanie piłkę, ogłuszającymi okrzykami »Tempo!«”. Mecz Węgry–Polska obejrzało 10 tys. kibiców, którzy przywitali debiutujących na arenie międzypaństwowej gości oklaskami. Przegraliśmy 1:0. A w węgierskim piśmie „Virradat” tak podsumowano tamto spotkanie: „oglądanie zawodów polsko-węgierskich nie wywołało zachwytu”.

Jak koń Billy przegonił kibiców

Ze stadionu w Budapeszcie przenosimy się na stadion w Londynie. Dokładnie 100 lat temu, bo 28 kwietnia 1923 roku, odbył się pierwszy mecz na słynnym Wembley. Finał Pucharu Anglii, czyli dla Anglików rzecz niemal święta. Gdy piłkarze Bolton Wanderers i West Ham United wychodzili na boisko, musieli mieć na plecach ciarki. Nowiutki obiekt mógł pomieścić aż 127 tys. widzów. I tyle sprzedano biletów. Okazało się, że wokół stadionu zebrało się dwa razy tyle chętnych, żeby zobaczyć wielki finał. Tysiące mężczyzn – a wszyscy w garniturach i pod krawatem – sforsowało wysokie mury. Następnie rzeka ludzi wylała się na płytę boiska. Aby mecz mógł się rozpocząć, wjechał szwadron konnej policji – po to, by przegonić tłum poza linie końcowe. Jeden z policjantów dosiadał białego konia. Nikt nie policzył dokładnie, jak wielu kibiców oglądało z bliska starcie drużyn. Niektórzy mówią, że było ich 150 tys. Są tacy, którzy podają liczbę 300 tysięcy. Tak czy inaczej mecz przeszedł do historii pod nazwą „Finał białego konia”. Policjant miał na imię George, a jego koń – Billy.

Maracana i Kocioł Czarownic

Jeśli piłkarze na angielskim Wembley czuli w 1923 r. ciarki, to zawodnicy na brazylijskiej Maracanie czuli ciary! Finał mistrzostw świata w 1950 r. widziało na żywo 200 tys. osób. Ten rekord nigdy nie został pobity. Niesiona niesamowitym dopingiem z trybun Brazylia przegrała jednak z Urugwajem 2:1. Na filmie z tamtego meczu widać, że mundialowa publiczność przed 70 laty nie różniła się aż tak bardzo od tej dzisiejszej. Na twarzach rysują się te same emocje. A sześć koleżanek wymalowało sobie na koszulkach litery B-R-A-S-I-L. Dziewczyny w trakcie meczu stały obok siebie, tworząc nazwę kraju. Polski rekord w ilości kibiców na meczu piłkarskim padł trzynaście lat po mistrzostwach w Brazylii. W 1/16 finału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych spotkały się drużyny Górnika Zabrze i Austrii Wiedeń. 18 września 1963 r. na Stadionie Śląskim zasiadło 120 tys. fanów futbolu, a polska drużyna wygrała 1:0. 10 lat później nasza reprezentacja na tym samym boisku pokonała jedyny raz w historii Anglików, a stadion w Chorzowie zaczęto nazywać Kotłem Czarownic.

Ole, ole, ole

Dziś na meczach piłkarskich bywa nie tylko głośno, ale też melodyjnie. Każdy klub i każda reprezentacja narodowa mają swoje pieśni, zagrzewające zawodników do walki. Najstarsza piosenka stadionowa oczywiście powstała w ojczyźnie futbolu, czyli w Anglii. „On the Ball, City” – śpiewają do dziś podczas meczu kibice Norwich City. Melodię i słowa napisał pierwszy dyrektor tego klubu, istniejącego od 1902 roku. „Play up Pompey, Pompey play up” – to z kolei pieśń innej angielskiej drużyny Portsmouth F.C., noszącej przydomek Pompey. Fani znają ją przeszło sto lat. Najpopularniejsze na świecie „Ole, ole, ole” nie pochodzi jednak z Anglii, lecz z Hiszpanii. 42 lata temu Real Sociedad został mistrzem kraju, a kibice tej drużyny intonowali głośno: „Campeones, campeones, hobe, hobe, hobe”, co znaczy „mistrzowie, mistrzowie, jesteśmy najlepsi”. Słówko „hobe” pochodzi z języka Basków. Później fani innych drużyn zmienili „hobe” na „oe”, a jeszcze potem – to już poza Hiszpanią – na „ole”. Obecnie na piłkarskich stadionach królują przeróbki przebojów. Podam tylko parę przykładów z naszego podwórka. „Polska, Biało-Czerwoni” – śpiewamy na całe gardło do melodii… wielkiego hitu Village People. W oryginale refren piosenki brzmi „Go west, life is peaceful there” („Idź na zachód, żyje się tam spokojnie”). A gdy Biało-Czerwoni zagrają nieco poniżej naszych oczekiwań, śpiewamy: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało…” na melodię piosenki sprzed blisko stu lat „Guantanamera”, czyli „dziewczyna z Guantanamo”. A potem… Doping kibiców nie ustaje: „W górę serca, Polska wygra mecz!”. A to już przeróbka „Yellow Submarine” zespołu The Beatles.

I to im się opłaca

Na koniec zaglądamy raz jeszcze do archiwum ze starymi gazetami. Tym razem wydanie tygodnika „Stadion” z maja 1929 roku. Dowiadujemy się, że FC Barcelona liczy już 12 tys. członków. Jak zauważa redaktor tej gazety: „Członkowie ci płacą 4–5 pesetów miesięcznie i to im się opłaca. Wstęp na mecz swego klubu na własnym boisku mają darmo, na obcym płacą połowę ceny, która się waha od 12–20 pesetów”. Socios – tak nazywa się tych kibiców Barcy, którzy są członkami klubu. Dziś na całym świecie jest ich blisko 200 tys. A za bilet na stadion Camp Nou, by zobaczyć w akcji m.in. Roberta Lewandowskiego, zwykli kibice płacą średnio 100 euro.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.