Warto być ministrantem

ks. Rafał Skitek /Radio eM

publikacja 22.03.2023 11:52

Rano bywał zwykle zaspany. Kiedyś, gdy wierni składali do koszyka ofiarę, on jednej z parafianek podsunął pod brodę… patenę.

– Ministrantem jest się całe życie. Trzeba zaryzykować i sprawdzić, dlaczego warto  – mówi Franciszek Kucharczak, kiedyś ministrant,  teraz nadzwyczajny szafarz  Komunii Świętej – Ministrantem jest się całe życie. Trzeba zaryzykować i sprawdzić, dlaczego warto – mówi Franciszek Kucharczak, kiedyś ministrant, teraz nadzwyczajny szafarz Komunii Świętej
Roman Koszowski /Foto Gość

Jest dziennikarzem i publicystą „Gościa Niedzielnego”. Jednak to z „Małym Gościem Niedzielnym” związany jest nieprzerwanie od 27 lat. Posługa przy ołtarzu nauczyła go odpowiedzialności za Kościół. Ale nie tylko. O czasach ministranckich opowiada Franek fałszerz, czyli Franciszek Kucharczak. Do grona ministrantów w parafii św. Jacka w Radoszowach wstąpił zaraz po I Komunii Świętej. Był rok 1968. Pamięta jeszcze czasy, gdy modlitwy w kościele odmawiano po łacinie. Sam jako ministrant nauczył się ich na pamięć. Wkrótce jednak – zgodnie z zaleceniami Soboru Watykańskiego II (który odbywał się w latach 1962–1965) – stopniowo we wszystkich parafiach zaczęto posługiwać się językiem ojczystym. W Radoszowach również. I tak łacinę zastąpił język polski.

Niezłe gafy

Uśmiecha się, wspominając dawne czasy. Bo już same stroje ministranckie mogą dziwić. – Na kolędy zakładaliśmy sutankę, komeżkę i czerwony kołnierz. Na to narzucaliśmy grubą czarną pelerynę, a na głowę wkładaliśmy czerwony biret. Czy wyglądaliśmy jak mali biskupi? Zdecydowanie. A może nawet kardynałowie! – opowiada. – Pamiętam nawet, że ze względu na tę czerwień raz pogonił mnie indyk. Uciekałem i wpadłem do kałuży. Było to w sumie dość zabawne – opowiada Franek. Zasady posługi przy ołtarzu okazały się dość surowe. – Jak raz się zawaliło i nie przyszło na swoją służbę – a dodam, że rano sprawowane były aż trzy Msze, z czego pierwsza o szóstej – to taki ministrant przez cały kolejny tydzień musiał przychodzić na pierwszą Eucharystię – wspomina. Ministranci za punkt honoru stawiali sobie, żeby takiej „bumelki” nie zaliczyć. Franek mieszkał blisko kościoła. Ale gdy służył przy ołtarzu wcześnie rano, bywał zwykle dość zaspany. Pewnego razu podczas ofiarowania, kiedy wierni składali do koszyka ofiary, on podsunął jednej z parafianek pod brodę patenę, bo myślał, że to już moment Komunii Świętej. Gdy zdezorientowana zaczęła przewracać oczami, zdał sobie sprawę, że strzelił niezłą gafę. Innym razem, podczas nabożeństwa, wymachując śmiało kadzielnicą, zawadził o nogi księdza i wysypał rozżarzone węgielki. – Tych zabawnych historii było sporo, ale muszę przyznać, że bardzo lubiłem przychodzić do kościoła na Msze. Nawet jeśli czasem bywało to męczące – wspomina Franek.

Więcej w najnowszym numerze Małego Gościa

Wyrzucony z grupy ministrantów

Kryzys dopadł go w ósmej klasie. Coraz bardziej ogarniało go lenistwo. – Jakoś nie miałem motywacji. Po prostu mi się nie chciało – opowiada. – Do kościoła chodziłem rzadziej, zacząłem też odpuszczać obowiązkowe służby. Pewnego dnia kościelny powiedział, że nie mam tu już czego szukać, bo zostałem wyrzucony z grona ministrantów. Nie byłem tym zaskoczony – przyznaje. – Spodziewałem się, że prędzej czy później to nastąpi. Mimo to zrobiło mi się jakoś nieswojo i głupio. Było mi zwyczajne przykro. Może dlatego, że to nie była moja decyzja, tylko kara? – zastanawia się. – Kiedy siedziałem w ławce, spoglądając na kolegów posługujących przy ołtarzu, czułem żal – mówi. – Było to bardzo silne uczucie, ale honor nie pozwalał mi się pokajać, poprosić o szansę powrotu. Nic z tych rzeczy. To było wykluczone – mówi. Mimo wszystko było to bardzo cenne doświadczenie. Franek zrozumiał, że sporo stracił. – Ten moment kryzysu uważam za kluczowy i bardzo cenny. Doceniłem wtedy Kościół jeszcze bardziej – przyznaje. – To było przejście od wiary dziecięcej do wiary bardziej świadomie i dojrzałej – podkreśla. – Doświadczyłem niezwykłej bliskości Pana Boga, wstawiennictwa Matki Bożej, sporo modliłem się wtedy na różańcu. Stawałem się jakby nowym człowiekiem.

Wkuł na pamięć

Wtedy właśnie Franek zapragnął należeć do Ruchu Światło–Życie. Pewnego dnia opiekun oazy zaproponował mu posługę podczas Mszy i tak chłopak wrócił do prezbiterium. Już nie jako ministrant, ale jako lektor. – Wtedy nie służyłem już na śpiąco, półprzytomny. Angażowałem się całym sobą, każdą liturgię przeżywając bardzo głęboko. Czytanie słowa Bożego stało się dla mnie czymś niezwykle ważnym. Do tego stopnia, że kiedy ksiądz zaproponował nam kurs lektorski, także z zasad czytania, to wkułem wszystko na pamięć. Niektóre fragmenty pamiętam do dziś – uśmiecha się. Później, już na studiach teologicznych w Lublinie, zorganizował spotkanie byłych ministrantów pod hasłem „Ministrantem jest się całe życie”. – Pomysł bardzo się spodobał proboszczowi – wspomina – a na spotkaniu zjawili się najstarsi ministranci, którzy posługę rozpoczęli w latach powstania parafii, czyli w roku 1922. Teraz Franek posługuje przy ołtarzu jako nadzwyczajny szafarz Komunii Świętej. – Ale zdarza się również, że dzwonię dzwonkami, gdy przy ołtarzu nie ma ministranta – mówi z dumą. A dlaczego warto być ministrantem? – pytam. – Bo posługa przy ołtarzu od dziecka uczy odpowiedzialności. Ministrant ma określone obowiązki, zadania, musi być punktualny. Poza tym świetne jest to, że z posługi ministrantów korzysta wiele osób. To nie jest jakaś sztuka dla sztuki. Przecież dzwonię dzwonkami w konkretnym celu – żeby ludzie wiedzieli, jaką postawę przyjąć w konkretnym momencie liturgii. Aby się przekonać, jak wygląda posługa ministranta, trzeba zaryzykować i sprawdzić, jak to jest i dlaczego warto.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.