Dwie życiowe nogi

ks. Rafał Skitek /Radio eM

publikacja 25.08.2022 09:17

Nigdy nie rozpalał ognia do kadzidła. Nie był też lektorem. Ministrantem był krótko. Jest przekonany, że to świetne przygotowanie do dorosłego życia.

Jako prezenter telewizyjnych Wiadomości Jako prezenter telewizyjnych Wiadomości
Jan Bogacz/Ireneusz Sobieszczuk /TVP/PAP

Początków służby przy ołtarzu dokładnie nie pamięta. Najprawdopodobniej zachęcili go dwaj bracia cioteczni. Zresztą był z nimi dość mocno związany. – To tacy moi przewodnicy życiowi – wspomina Krzysztof Ziemiec, znany dziennikarz i publicysta. – Nasze mamy były siostrami. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu. Blok obok bloku. Należeliśmy do tej samej parafii – wyjaśnia. Zastrzega jednak, że do grona ministrantów mogli go też zachęcić koledzy, z którymi uczęszczał na lekcje religii w salkach przyparafialnych. Pewności nie ma, ale nie to jest najważniejsze.

Fucha dla najstarszych

Przy ołtarzu posługiwał w rodzinnej parafii św. Andrzeja Boboli przy Rakowieckiej w Warszawie. Mniej więcej do szóstej klasy szkoły podstawowej. Nie został też lektorem. – Byłem bardziej pomocnikiem niż pełnokrwistym ministrantem – mówi nieco żartobliwie. – Nigdy nie było mi dane rozpalać ognia do kadzidła. To była „fucha” zarezerwowana dla tych najstarszych, bardziej doświadczonych i wyrobionych – uśmiecha się. Każda służba bardzo go przejmowała. – Za każdym razem było to dla mnie duże wyzwanie. Tym bardziej że w naszej parafii odbywały się różne uroczystości, przyjeżdżało wielu zaproszonych gości. Obowiązków więc nie brakowało – wspomina. – Wiedziałem, że to odpowiedzialne zadanie – dodaje. – Pamiętam, że posługiwałem przy ołtarzu trzy razy w tygodniu, wcześnie rano, jeszcze przed lekcjami w szkole.

Szokujące odkrycie

Ministranci u św. Andrzeja Boboli byli dość zgraną paczką. Przynamniej tak zapamiętał ich pan Krzysztof. Niektórzy mu imponowali. Dobrze pamiętał Adama, swojego rówieśnika. W pewnym momencie, jak to bywa w życiu, ich drogi się rozeszły. Krzysztof został dziennikarzem, Adam zakonnikiem, jezuitą. Po latach trafili na siebie w internecie. Nawiązali kontakt. Krzysztof nieraz prosi go o modlitwę. – Pamiętam też jednego z naszych księży opiekunów, który potem wyjechał do Rzymu – wspomina. – Jako wspólnota ministrancka wysyłaliśmy mu zawsze życzenia świąteczne. Miałem ogromne szczęście, bo jako ministrant otrzymałem bardzo wiele. Moi koledzy również. Dziś, gdy myślę o tym wszystkim, wiem, że bardzo na tym skorzystałem. Jak znaczący to był czas. Dzięki ministranturze odkryłem między innymi, jak ważna w życiu codziennym jest samodyscyplina – wyznaje. – A czy przytrafiły się Panu jakieś wpadki przy ołtarzu? – pytam. – Hm… – dziennikarz zastanawia się chwilę. – Dokładnie nie pamiętam, ale jako młode chłystki byliśmy ciekawi, jak wygląda „flaszka” z winem mszalnym. Byliśmy mocno zszokowani, kiedy zobaczyliśmy, że to w zasadzie zwyczajna butelka z etykietą „wino mszalne” – uśmiecha się.

Mocne filary

Dla nastoletniego Krzysztofa ważne też było harcerstwo. – To drugi filar w okresie mojego dorastania – przyznaje pan Ziemiec. – Myślę, że te „dwie nogi”, posługa przy ołtarzu i harcerstwo, znacząco wpłynęły na moje przyszłe życie, pomogły mi kształtować charakter. Bo harcerstwo też uczy samodyscypliny, takiego nieużalania się nad sobą. Dlatego angażowałem się w nie coraz bardziej – wspomina. – To, że dzisiaj udaje mi się wytrwać w świecie mediów; tak trudnym i przesiąkniętym niezdrową rywalizacją, to, że jeszcze się nie załamałem, to z pewnością owoc tamtych młodzieńczych doświadczeń: ministrantury i harcerstwa. One dały mi ogromną wewnętrzną siłę. Pomogły skupić się na rzeczach najważniejszych. Oczywiście bezcenny był dla mnie dom rodzinny. Dzięki Bogu miałem też bardzo wartościowych kolegów. No, czasem łobuzowaliśmy… – uśmiecha się dziennikarz.

Jak latarnia

– Co bym poradził ministrantom posługującym dziś przy ołtarzu? – Być może teraz z wielu względów jest im trudniej. Niemniej radziłbym, żeby się nie bali. Żeby mieli uszy i oczy szeroko otwarte. Żeby korzystali ze wszystkiego, co dobre – radzi pan Krzysztof. – We współczesnym świecie, kiedy liczy się bardziej mieć niż być, więcej brać niż dawać, ministrantura i harcerstwo są świetną odtrutką. Uczą życia we wspólnocie, relacji do Boga i drugiego człowieka. I, co ważne, można czerpać z tego radość. Nie żyjemy przecież dla siebie, ale dla innych. Na wzburzonym morzu mamy być niczym latarnia morska – dodaje. – Słowem: ministrantura to świetny czas uczenia się dorosłego, odpowiedzialnego życia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.