Nie chcieli wyjeżdżać

Gabriela Szulik

publikacja 17.06.2022 17:07

Milenka płacze, kiedy mama schodzi do pralni. Schody prowadzące w dół budzą jedno skojarzenie – schron, naloty, spadające z hukiem bomby.

Trzy rodziny: pani Irina z córką Katią i synem Markijanem, pani Irina z synami Olgiem, Ostapem i Maksimem oraz pani Julia z córkami Anną  i Emiliją znalazły schronienie na probostwie i u sióstr służebniczek. Po prawej  ks. Stanisław Kołodziej, proboszcz; po lewej  ks. Jarosław Janusz, wikary Trzy rodziny: pani Irina z córką Katią i synem Markijanem, pani Irina z synami Olgiem, Ostapem i Maksimem oraz pani Julia z córkami Anną i Emiliją znalazły schronienie na probostwie i u sióstr służebniczek. Po prawej ks. Stanisław Kołodziej, proboszcz; po lewej ks. Jarosław Janusz, wikary
Anna Łatka

Uciekali przed wojną. Jak najdalej na zachód. Jedni zatrzymali się na krańcach Ukrainy. Tuż przy granicy z Polską znaleźli schronienie. Inni zdecydowali się pojechać dalej. Przekroczyli granicę. Większość została w Polsce. Wszyscy tęsknią za Ukrainą. Tam zostawili domy, mieszkania, wszystko, co kochali. Tam często zostali ich rodzice, dziadkowie, mężowie, tatusiowie...

Trzy mamy i siedmioro dzieci

Spod Lwowa przyjechali na Górny Śląsk. Najpierw trafili do ośrodka rekolekcyjnego w Brennej, a stamtąd do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Niedobczycach. Pani Julia miała tam koleżankę, która z czwórką dzieci przyjechała z Ukrainy do Polski autobusem. – To ona nas przekonywała: „Jedźcie, uciekajcie, bo spadną bomby i co wtedy?” – opowiada pani Julia, mama Anny i Emiliji. Razem z panią Iriną i jej dziećmi Markijanem i Katią zamieszkali u miejscowych sióstr służebniczek, a pani Irina z trójką swoich chłopaków: Ostapem, Olgiem i Maksimem mieszkają na probostwie. – Ksiądz proboszcz jest dla nas taki dobry – uśmiecha się pani Irina. – Wszyscy tutaj są tacy – dodają panie Julia i Irina. – Siostry nie chcą od nas żadnej pomocy, wszystko dla nas robią… – opowiadają mamy. Ostap i najmłodsza dziewczynka chodzą do pobliskiego przedszkola. Starsze dzieci uczą się zdalnie. W wolnym czasie dziewczynki przychodzą na spotkania Dzieci Maryi, a chłopaki idą grać w siatkówkę z ministrantami. We Lwowie było inaczej niż w Charkowie czy w Kijowie, gdzie ludzie w kilka minut decydowali, że uciekają. Bo spadały bomby, bo Rosjanie strzelali rakietami w miasto, w domy, szpitale i w szkoły. – We Lwowie te wyjące alarmy były nie do zniesienia – mówią mamy. – Szczególnie dla dzieci – pani Julia spogląda na swoją młodszą córkę. – I kiedy był alarm, to już, od razu chciałyśmy wyjeżdżać. Potem się uspokajało i mówiłyśmy: „Nie, zostajemy”. I tak kilka razy. Wyjeżdżamy – zostajemy, wyjeżdżamy – zostajemy – opowiada pani Irina, mama trzech chłopaków. – I w końcu nasi mężowie zdecydowali: „Jedziecie”. Oni zostali. Bronią Ukrainy. Pilnują Lwowa, swojego miasta, pomagają, gdzie trzeba. Czasem jadą do granicy, odbierają dary z Polski i wiozą dalej, w głąb Ukrainy. – Moja koleżanka z Buczy niedaleko Kijowa, kiedy zaczęli bombardować miasto, miała szczęście, udało jej się uciec – opowiada pani Julia. – Przyjechała do Lwowa, ale zdecydowali z rodziną, że pojadą dalej, do Niemiec. 82 godziny stali na granicy. Tam, na wschodzie, jest strasznie. Na ulicach Buczy, Mariupola leżą martwi ludzie, nie ma nikogo, kto by ich pochował – pani Julia pokazuje zdjęcia przesłane przez znajomych. Nikt nie myślał, nie wierzył, że taka wojna będzie. – Jedynie dwa dni wcześniej, w środę 22 lutego, w szkołach kazali dzieciom przygotować karteczki z informacją: imię taty, imię mamy, grupa krwi, adres – mówi mama Katii i Markijana. – U nas w szkole były takie ćwiczenia ewakuacyjne, taki próbny alarm, jak uciekać do schronu, ale mówili, że to na wszelki wypadek – dodaje Oleg. – Tylko małe dzieci, z tych młodszych klas, były bardzo wystraszone, nie rozumiały tego – mówi mama najmłodszych dziewczynek. – W piątek 24 lutego zaczęły wyć syreny. Alarmy odzywały się kilka razy w ciągu dnia. Musieliśmy schodzić do piwnic, do schronów i siedzieliśmy po 4–5 godzin... – A na wschodniej Ukrainie ludzie po kilka dni, nawet tydzień i dłużej, siedzieli w schronach – dodają chłopcy. – Bardzo dziękujemy Polakom za tyle pomocy – mówią wszyscy. – I tutaj, gdzie teraz mieszkamy, i przedtem na granicy. Tyle dobra, tyle serca, tyle życzliwości...

Spakowani do szkolnych plecaków

W Samborze, w zachodniej Ukrainie, jakieś 50 kilometrów przed granicą z Polską, w domu sióstr franciszkanek Rodziny Maryi zatrzymała się mama z trójką dzieci: nastoletnią Krystyną, kilkuletnimi Nikitą i Anastazją. Przyjechali z Charkowa. – Nie mieli właściwie niczego – mówi siostra Elżbieta. – Spakowali się w plecaki dziecięce i reklamówki. Nawet kapci na zmianę nie mieli. Tylko to, co potrzebne na drogę. Ale krótko byli u nas – dodaje siostra. – Dzieci ciągle płakały, bały się, bo u nas też czasem wyją syreny alarmowe. I w końcu wyjechali do Polski, kiedy tylko nadarzyła się okazja – opowiada. – Proszę sobie wyobrazić, że wystarczył jeden wpis naszego księdza w internecie i zgłosiło się dwóch panów chętnych przewieźć tę rodzinę. A nie jest to takie oczywiste, bo to i niebezpiecznie, i paliwa brakuje, nieraz kilka dni. Rodzina znalazła nowy dom niedaleko Bielska-Białej, tam jest przedszkole katolickie, tam są bezpieczni. A pan, który im pomógł, zostawił jeszcze numer telefonu, na wszelki wypadek, gdyby chcieli wrócić na Ukrainę. Nie wiadomo, czy będzie do czego wracać… Po wielkim centrum handlowym, gdzie pracowała mama, nie ma śladu. Mieszkanie też już nie istnieje. Nie wiadomo, co dzieje się z jej matką i siostrą, które tam zostały. Ten ciągły strach o nie jest nie do zniesienia. Szczególnie gdy trudno się dodzwonić, kiedy telefony nie działają. Potem do gościnnego domu sióstr franciszkanek przyjechały dwie rodziny z Charkowa. – Chętnie przyjmujemy – uśmiecha się siostra Elżbieta. – Dzieci nie chodzą do naszego przedszkola, więc mamy miejsce. Dlaczego nie przyjąć?... Tu mają wszystko: salon, kuchnię, jadalnię, specjalnie przygotowany kącik z zabawkami. Jechali do nas pięć dni. Trudno było wydostać się z miasta, strzelano za nimi. Mijali czołgi i pojazdy wojskowe. Przez trzy dni dochodzili do siebie. Te straszne przeżycia wciąż w nich są. Do tej pory, kiedy mama schodzi do pralni, dwuletnia Milenka płacze, bo schody prowadzące w dół budzą w niej jedno skojarzenie – schron, naloty, spadające z hukiem bomby. U sąsiadów są babcia i mama z dziewczynkami z Kijowa. Mieszkały na obrzeżach miasta, tam, gdzie najwięcej ataków. W godzinę zebrały się i właściwie tak jak stały, wsiadły do samochodu. Mama musiała prowadzić, bo tata broni Ukrainy. Nie chciały wyjeżdżać za granicę, szukały, gdzie mogłyby się zatrzymać, i trafiły do Sambora. Dzieci bardzo to przeżywają. Nawet podczas zabawy widać, o czym myślą, co zostało w ich głowach. – Dostały od nas farmę ze zwierzątkami – opowiada siostra. – Któregoś dnia zauważyłam, że najmłodsza układa zwierzątka i opowiada im o… wojnie. A kiedy starsza z dziewczynek rysowała kolorowe koła, może nawet trochę bezmyślnie, w pewnej chwili podeszła do niej młodsza i zamalowała rysunek na czarno. „Dlaczego to zrobiłaś?” – zapytała siostra. „To bomby”… Telewizja organizuje dla starszych dzieci lekcje online. Młodszym pomagają mamy. Piszą literki i cyfry, czytają – żeby dzieci nie zapomniały. A jak wygląda wojna na zachodzie Ukrainy? – pytam. – Staramy się żyć w miarę normalnie – mówi siostra Elżbieta. – Gorzkie Żale na przykład mamy teraz po każdej Mszy św. w niedzielę, żeby ludzie nie musieli chodzić dwa razy. Miałam kilkanaścioro dzieci, które przygotowywałam do Pierwszej Komunii. Zostało mi ich ośmioro. Niektóre wyjechały.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.