Ksiądz w krainie wulkanów

Krzysztof Błażyca

publikacja 17.03.2022 11:30

Umie ogryzać korę z drzew i gotować zupę z pokrzyw. Wie też, jak zrywać czosnek niedźwiedzi, żeby się nie otruć.

Ksiądz Krzysztof w jednej  z lodowych jaskiń  Ksiądz Krzysztof w jednej z lodowych jaskiń
Archiwum ks. Krzysztofa Kowala

Kamczatka to półwysep w azjatyckiej części Rosji. Roz-dziela dwa morza: Ochockie i Beringa. Mówi się o niej: kraina wulkanów. Ksiądz Krzysztof Kowal spędził tu 15 lat. Wulkan Koriacki (prawie 3,5 tysiąca m n.p.m.) zdobył o szóstej rano. – Supertrudny – przyznaje. – Ale widok stamtąd na inne wulkany… Jeden na tle zorzy wyrzucał z wnętrza lawę. Warto było…

Zakochany w górach

Zima na Kamczatce zaczyna się w październiku i dopiero pod koniec maja robi się cieplej. Wtedy budzą się niedźwiedzie. Ksiądz Krzysztof mieszkał w drewnianej chacie. Z jednej strony widział wulkan Wiluczyński, z drugiej wulkany Goriełyj i Mutnowski. – Przepiękne… – zamyśla się. – Wchodzi się tam przez boczny krater. Kluczewską Sopkę próbowałem zdobyć trzy razy, ale nie pozwoliła. 26 godzin w drodze. 45 stopni nachylenia. Tam kilkanaście osób rocznie ginie. Do gór trzeba mieć szacunek – przyznaje. – A tym bardziej do wulkanów, bo są bardzo niebezpieczne. Nie tylko dlatego, że nie wiadomo, kiedy wulkan wybuchnie. Trzeba obserwować, z której strony wieje wiatr, bo bezwonne gazy wydobywające się z wnętrza mogą zabić – tłumaczy. – Wulkan Awaczyński na przykład przez 400 lat był spokojny. A kiedy tam byłem, przeżyłem jego wybuch. Na szczęcie lawa nie poszła na miasto… Góry uczą człowieka pokory. Gdy się wspinasz z innymi, masz na sznurku życie drugiego. Najgorsze są „bomby”, czyli spadające kawałki lodu i kamienie. Trzeba umieć je omijać.

Rowerem na Syberię

Zanim ksiądz Krzysztof trafił na Kamczatkę, był wykładowcą w seminarium diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Na misjonarza zgłosił się sam, na ochotnika. I wyruszył… rowerem. W ciągu trzech miesięcy przejechał 5,5 tysiąca kilometrów. – Ludzie rowerem do pracy dojeżdżają, no to ja też pojechałem – śmieje się. Najpierw w Irkucku przez 2 lata był proboszczem. Irkuck to też największa diecezja świata. Obejmuje pięć stref czasowych. Ksiądz Krzysztof razem z dwoma przyjaciółmi przejechali całą Rosję. Kiedyś spali w więzieniu w tajdze. – Tam było najbezpieczniej – wspomina kapłan. – Otwarte lepianki, strażnik z bronią przy nas. A za Uralem babcia poczęstowała nas herbatą w porcelanowej filiżance i wareńkami, czyli pierożkami z truskawkami. Tyle dobrych spotkań po drodze… – wzrusza się. Na Kamczatce ks. Krzysztof poznał Siergieja – Koriaka. Koriacy to pierwotny lud mieszkający od wieków na Kamczatce, podobnie jak Eweni i Aleuci. Żyją z tego, co sami wyhodują albo znajdą. Z renifera na przykład potrafią zrobić lekarstwo, mydło, pozyskują tłuszcz. – Nie zmarnuje się ani jedno ścięgno – mówi misjonarz.

Tropiciel śladów

A potem przyszli komuniści i wywozili dzieci do szkół, kazali mieszkać poza domem, w internacie. – Tam nauczyły się pisać i czytać, ale też pić, palić – opowiada ksiądz Krzysztof. – I potem już nie potrafiły mieszkać na wsi. Wielu wpadało w alkoholizm. To dzisiaj tragedia… Siergiej pozostał na Kamczatce. – Nauczył mnie czytać ślady niedźwiedzia – opowiada ksiądz. – Pokazywał, jak niedźwiedź potrafi rozstawiać pazury, a czasem miękko stawia stopę i delikatnie podchodzi. Z nimi nie ma żartów. Kiedyś stację badawczą otoczyło 10 niedźwiedzi. Zwabił je zapach jedzenia, które ludzie zostawiali na zewnątrz. Wtedy zginęło tam dwóch Polaków. Na Kamczatce na jednego kapłana przypada teren trzy razy większy od Polski. Żeby dojechać do biskupa, ksiądz Krzysztof musiał pokonać 4500 km. Nie miał kościoła. W Kluczach pod Kluczewską Sopką Msze odprawiał na dworze. Przychodziło jakieś 10 osób. Żeby wyspowiadać się z okazji Wielkanocy, muszą kupić bilet autobusowy wartości 100 dolarów. Jadą ponad 900 kilometrów. 14 godzin w jedną stronę. Ludzie mają tu wielką wiarę…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.