Gdyby nie ten globus…

Krzysztof Błażyca

publikacja 17.03.2022 11:26

Nagle wszystko zaczęło się kołysać. Monitory w hali lotów jak wahadła chybotały nad jego głową. „To trzęsienie ziemi” – powiedział ktoś obok. Nie było ucieczki.

Tomasz Cukiernik na tle Kuala Lumpur (Malezja) Tomasz Cukiernik na tle Kuala Lumpur (Malezja)
Tomasz Cukiernik

Pan Tomasz Cukiernik od dawna szukał miejsc, gdzie trzęsie się ziemia. Kiedy miał siedem lat, często wpatrywał się w globus, gdzie każdy kontynent miał inny kolor. Ameryka Południowa przypominała kolorem spływającą lawę. – Wiedziałem, że tam są trzęsienia – mówi podróżnik. – I bardzo chciałem tam jechać. Ale wtedy wydawało się to nieosiągalne. Nie wiedział, że trzęsienie ziemi zastanie go na lotnisku…

Sismo na lotnisku

Najpierw pojechał do Peru, Boliwii i Chile. – Zastanawiałem się, czy trafię na trzęsienie ziemi. W peruwiańskim hotelu w Cuzco były przygotowane takie miejsca, gdzie trzeba się kryć w razie wstrząsów – wspomina. Nie musiał z nich korzystać. Potem odwiedził Nową Zelandię, gdzie w ciągu roku jest ok. 15 tysięcy trzęsień ziemi, ale większości ludzie nawet nie odczuwają. Pan Tomasz spędził tam miesiąc i… nic. – Zapytałem nawet jednego człowieka, jak często je odczuwa – opowiada podróżnik. – Odparł, że średnio raz w… miesiącu. W końcu trafił do Meksyku. Na lotnisku w Mexico City czekał na samolot do Gwatemali. – Nagle poczułem, jakby ktoś poruszał moją ławką. Jak na morzu – opowiada. „To sismo” (hiszp. trzęsienie ziemi) – powiedział siedzący naprzeciwko człowiek, widząc jego zdziwienie. Jak się potem okazało, epicentrum znajdowało się 200 km dalej. Trzęsienie było bardzo silne, około 7,4 w skali Richtera. Pan Tomasz wspinał się też na wulkany. Z bliska widział dymiącą górę Popocatépetl w Meksyku. W Gwatemali zdobył wulkan Pacaya. A w Nowej Zelandii Ruapehu, którego krater jest zalany wodą. „Nie da się przewidzieć erupcji, nie wiadomo, kiedy wybuchnie znowu” – powiedział mu wtedy spotkany wulkanolog. – Fascynuje mnie przyroda – przyznaje pan Cukiernik. – Piękna i jednocześnie czasem niebezpieczna.

Jachtem przez ocean

Na mapie jego wędrówek pojawiły się też mroźna Grenlandia i Bajkał, najgłębsze jezioro świata, które zamarza na głębokość półtora metra. Na Grenlandię po oceanie płynął z załogą jachtem z Islandii. Po drodze mijali góry lodowe. Widzieli zorzę polarną. Dwa razy przeżyli poważne sztormy. Rejs, który miał trwać siedem godzin, trwał dwadzieścia jeden. – Wiatr wiał z siłą 67 węzłów. To powyżej skali Beauforta. Taka siła wiatru wywołuje 14-metrowe fale. Wtedy były one na szczęście mniejsze – wspomina pan Cukiernik. – A nam nie chodziło już o to, by płynąć, ale by utrzymać się na fali, nie zatopić jachtu – uśmiecha się. I tak cięli fale przez kilka godzin. Dopłynęli do maleńkiej wyspy Grimsey, najdalej wysuniętej na północ Islandii, gdzie mieszka zaledwie kilkadziesiąt osób. – Wchodzimy do jedynego baru na wyspie, a tam kelnerką jest… Ola z Siemianowic, mojego miasta – śmieje się podróżnik. – To było spotkanie… W końcu dopłynęli do Grenlandii. W Ittoqqortoormiit, u ujścia najdłuższego na świecie fiordu Scoresby (350 m, głębokość ponad 1500 m), jest osada Innuitów, którzy mieszkają w drewnianych, kolorowych niewielkich domach. Nie spotkali białego niedźwiedzia, choć podchodzą one czasem do osad ludzkich. Na Grenlandii nie ma zakazu strzelania do niedźwiedzi. – W Ittoqqortoormiit nie wolno wychodzić z domu bez strzelby – mówi podróżnik. – Możesz ją kupić w supermarkecie – dodaje.

Dwa pasy ruchu na jeziorze

Bajkał zaskoczył pana Tomasza grubością pokrywy lodowej. – Lód ma tu 1,5 metra grubości – mówi. – I tylko wyznaczoną drogą z lądu na wyspę Olchon można się przemieszczać – 12 km po lodzie. Bajkał zamarza całkowicie między grudniem a styczniem. – W kwietniu zaczyna odmarzać i wtedy droga jest już zamknięta – opowiada pan Cukiernik. – Ale zimą auta jadą w dwie strony. Każdy pas ruchu jest szeroki na kilkadziesiąt metrów, bo wiadomo – jak wpadniesz w poślizg, musisz mieć miejsce. Poza wyznaczonymi drogami ludzie też jeżdżą. Na własną odpowiedzialność. I bywa, że samochody toną w Bajkale. Po lodzie lepiej się jedzie niż po piaszczystej drodze na wyspie. Czujesz, jakbyś jechał w poprzek przez tory kolejowe. Bo lód cały czas pracuje. Czasem robią się dziury i woda gdzieś wypłynie. Pojawiają się szczeliny. Zalewa je woda i znów zamarzają… Czasem po zamrożonym jeziorze jeżdżą poduszkowce albo psie zaprzęgi. – Nie jechałem, ale widziałem – uśmiecha się pan Tomasz.

Zapiski z podróży

Gdy pan Cukiernik wraca z podróży mniej lub bardziej egzotycznych, opisuje swoje wrażenia, przeżycia i wszystko, co zaobserwował. – Niektóre myśli zapisuję już w trasie, żeby mi nic nie umknęło – uśmiecha się. Były też w podróżach pana Tomasza kojarzące się z plażami i palmami wyspy Pacyfiku. – Kiedy był przypływ, na należącej do Fidżi wyspie Malolo szerokość plaży zmniejszała się z kilkuset metrów do raptem dwóch. Wtedy z piasku wychodziły miliony malutkich krabów – śmieje się. – Piękne plaże widziałem też na Jukatanie, w Wenezueli, Tajlandii, na Kubie. Tylko w Gwatemali plaża, choć piękna, była bardzo smutna. Jedno wielkie wysypisko śmieci. – A najważniejsze wspomnienie? – pytam na koniec. – Moja pierwsza podróż, ta do Ameryki Południowej – przyznaje pan Cukiernik. – I całkowicie nieplanowany pobyt w dżungli amazońskiej w Peru. Najpierw płynęliśmy łódką z Iquitos w górę Amazonki. A potem wąskim dopływem o nazwie Yanayacu. To miejsce całkowicie inne niż wszystkie…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.