Wszystko w moich rękach

publikacja 20.01.2022 09:04

O czytaniu bez umiaru, o pisaniu książki od a do zet i o książkach czytanych z mamą mówi Emilia Kiereś, autorka i tłumaczka książek dla dzieci i młodzieży, córka Małgorzaty Musierowicz, znanej i lubianej autorki książek dla nastolatków.

Wszystko  w moich rękach Damian Klamka /east news

Mały Gość: Kto ma więcej książek w domu – Pani czy mama Małgorzata Musierowicz?

Emilia Kiereś: Nigdy ich nie liczyłyśmy, ale na oko oceniam, że mama ma ich więcej. Zresztą pewna część mojej biblioteki to książki przekazane mi przez mamę z jej księgozbioru w ramach robienia miejsca na półkach (na nowe tytuły, oczywiście). Można więc powiedzieć, że te nasze księgozbiory w pewnym sensie się przenikają.

Co małej Emilii czytała mama?

Mama czytała mi bardzo dużo i z całą pewnością to ona zaszczepiła mi miłość do literatury. Czytałyśmy razem wiersze Jana Brzechwy, Stanisława Jachowicza, rozmaite bajki, baśnie, legendy… Dobrze pamiętam wspólnie czytanego „Dziadka do orzechów” E.T.A. Hoffmanna, „Mary Poppins”, „Piotrusia Pana”, „Muminki”, „Pippi Langstrumpf”. Tak naprawdę czytałyśmy razem wszystko, co stało na półkach domowego regału z książkami dla dzieci, do czasu, aż stałam się pod tym względem całkowicie samowystarczalna i mogłam obsługiwać się sama. Myślę, że właśnie wspólne czytanie z mamą sprawiło, że zapragnęłam jak najszybciej posiąść niezwykłą umiejętność rozszyfrowywania historii drukowanych na kartkach książek.

Która z książek mamy najbardziej zapadła w Pani serce?

To niezmiernie trudne pytanie. Wszystkie jej książki bardzo lubię i cenię. Jestem pełna podziwu dla złożonych fabuł, spójności świata przedstawionego w Jeżycjadzie, a także dla niezwykłej galerii postaci, jakie mama potrafiła stworzyć. Są one tak różnorodne, barwne, skomplikowane, ale i wiarygodne psychologicznie – trudno uwierzyć, że nie istnieją naprawdę. Podziwiam warsztat mamy, umiejętność splatania wątków wzruszających z humorystycznymi, błahych z poważnymi. Jej książki niosą w sobie tyle ważkich treści, a czyta się je tak lekko, że wydaje się, iż ich napisanie też musiało być bardzo łatwe. To ideał – czytelnik nawet nie czuje, jak dużego nakładu pracy wymagało stworzenie tych powieści. Tymczasem jest to precyzyjna, pracochłonna, wielowarstwowa układanka, w której każdy element pełni swoją rolę. Uważam, że wszystkie książki mamy są świetne – ale która jest mi najbliższa? Może „Kalamburka”? A może „Nutria i Nerwus”? „Opium w rosole”? „Ciotka Zgryzotka”?

Czym bardziej zaraziła Panią mama – pasją do czytania czy pisania książek?

Przede wszystkim pasją do czytania. Książki były u nas w domu zawsze, i to w dużych ilościach, w każdej chwili można więc było znaleźć coś, czego się jeszcze nie czytało. Nigdy nie brakowało nowych lektur. Jako dziecko pochłaniałam książki bez umiaru i zostało mi to do dziś. Mama nie namawiała mnie do pisania. Oboje rodzice uważali, że cała czwórka ich dzieci powinna sama decydować o tym, czym chce się zajmować w życiu. Pomagali nam się rozeznać w różnych możliwościach, wspierali w rozwijaniu talentów i zainteresowań, ale nigdy nie mówili: „Powinnaś zostać pisarką”. Długo nawet nie przychodziło mi do głowy, że to właśnie może się stać moim życiowym zajęciem. Pisanie przyszło samo – i spodobało mi się. Na szczęście też spodobało się czytelnikom.

Skąd bierze Pani pomysły do książek?

Pomysły przychodzą same, w rozmaitych okolicznościach. Po przeszło dziesięciu latach tworzenia książek mogę powiedzieć, że pisarz powinien być czujnym obserwatorem, stale nastawionym na odbiór; powinien nieustannie patrzeć i słuchać, co dzieje się wokół niego. Otaczający nas świat aż kipi od tematów, obrazów, motywów, wątków, które doskonale się sprawdzają jako punkt wyjścia dla ciekawej opowieści. Każda chwila może przynieść nowy pomysł, każde miejsce wzniecić iskrę. Czasem nawet jeden błysk światła między liśćmi, jedno zasłyszane zdanie potrafią dać impuls do wymyślenia jakiejś historii. I to wcale niekoniecznie realistycznej! Piszę głównie baśnie albo książki, których akcja rozgrywa się na pograniczu świata realnego i fantastycznego – a jednak to codzienna rzeczywistość dostarcza mi pomysłów.

Zajmuje się Pani też tłumaczeniami. Co sprawia Pani większą przyjemność – tłumaczenie książek czy pisanie własnych opowieści?

To dwa różne rodzaje przyjemności. Własną książkę stwarza się od zera, wymyśla się ją od początku do końca, w najdrobniejszych szczegółach. Cała przyjemność polega właśnie na stwarzaniu, na szlifowaniu pomysłu, z którego powstaje opowieść. To zadanie, które daje wiele satysfakcji, ale też jest bardziej wymagające niż tłumaczenie – trzeba zapanować nad każdym aspektem tworzonej historii. Wszystko leży w moich rękach, w niczyich innych, bo nawet doskonały redaktor nie zrobi dobrej książki z niedobrego tekstu. Przy tłumaczeniu odpowiedzialność też jest duża: dobra książka w złym przekładzie może się stać złą książką. Nie wolno do tego dopuścić. A jednak przy tłumaczeniu często odpoczywam. Nawet jeśli przekład jest trudny i wymagający, traktuję go jak łamigłówkę, szyfr do złamania, zadanie do rozwiązania. Tłumaczenie jest dla mnie świetną zabawą. Jakiś czas temu wydawało się, że książki zastąpią e-booki. Tymczasem Pani wydaje wciąż nowe, pięknie ilustrowane. Czytelnik czeka na takie książki? Najwyraźniej tak! Zresztą widzę po sobie: żaden e-book nie jest w stanie ucieszyć mnie tak bardzo jak piękna, miła w dotyku, przyjemnie pachnąca, szeleszcząca książka w poręcznym formacie. A dzisiejsze możliwości sprawiają, że papierowe książki są coraz piękniejsze. I coraz trudniej im się oprzeć.

Dlaczego warto sięgać po książki?

W książkach, oprócz pięknych fabuł i celnych spostrzeżeń, zachwyca mnie to, że są głosami autorów, stale słyszalnymi, choć wielu z nich od dawna nie żyje. To, co mieli do powiedzenia, wciąż wybrzmiewa, wciąż możemy ich słuchać, zastanawiać się nad ich słowami, zachwycać się opowiadanymi historiami, porównywać je między sobą. Wszystkie te słowa tworzą trwający od stuleci dialog, w którym także my – jako czytelnicy albo czytelnicy i pisarze – możemy uczestniczyć.

Czytelnicy „Małego Gościa” pewnie dużo czytają. Co by im Pani poleciła?

Ponieważ książki publikowane współcześnie nie potrzebują chyba reklamy, chciałabym zachęcić do czytania tych starych. Czasami wydają nam się one trochę archaiczne, język w nich bywa niezrozumiały, opisują świat, jakiego już nie znamy – ale to właśnie jest piękne.

Uważa Pani, że starsze książki mogą zainteresować współczesnego czytelnika?

Zdecydowanie tak. Wiele zagadnień poruszanych w dawnej literaturze jest aktualnych i dziś, co niekiedy daje poważnie do myślenia. Dzięki starym książkom lepiej poznajemy własne korzenie i świat, poszerzamy horyzonty. Mówiąc o starych książkach, mam na myśli także te z nich, które stały się lekturami szkolnymi. Czasami narzeka się, że na listach lektur widnieją od lat te same dawne tytuły. Jednak dla kolejnych roczników uczniów one przecież nie są „wciąż te same” – są zawsze nowe i nieznane. Niewątpliwie warto poszerzać listy lektur szkolnych o współczesną literaturę, ale według mnie nie może się to odbywać kosztem klasyków. Dopiero znając i to, co stare, i to, co nowe, zyskamy pełen obraz całości. A to zawsze jest rzecz warta zachodu!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.