Eddie Orzeł

Piotr Sacha

|

MGN 01/2022

publikacja 16.12.2021 09:12

Na skoczni zwykle zajmował ostatnie miejsce. Przegrywał i... tryskał humorem. Bił rekordy popularności.

Eddie Edwards spełnił marzenie  o występie na igrzyskach  w 1988 r. Eddie Edwards spełnił marzenie o występie na igrzyskach w 1988 r.
REX FEATURES /east news

E ddie Edwards nigdy nie wygrał zawodów w skokach narciarskich. Nie był nawet w połowie stawki. Mówiąc wprost – niemal zawsze zajmował ostatnie miejsce. Oddawał krótkie skoki, po których czekał go... długi aplauz kibiców.

Orzeł albo... struś

Oklaskiwano go na wszystkich skoczniach świata. W Polsce też był popularny (zapytajcie rodziców, czy pamiętają Eddiego). On również cieszył się z każdego swojego występu. Bez względu na notę punktową pojawiającą się przy nazwisku Edwards. Tak naprawdę na imię ma Michael. Eddie to jego pseudonim (od nazwiska). Kolejny pseudonim – „Orzeł” brzmi nieco uszczypliwie. Przecież orły latają wysoko, a Michael czasem jakby... spadał z progu. Skoczek z Anglii przyjął ksywkę z poczuciem humoru, z którego słynie do dziś. Po latach z uśmiechem stwierdził, że raczej przypominał strusia niż orła w locie. Zgodził się zaśpiewać z fińskim zespołem piosenkę „Eddien siivellä” (po polsku: „Na skrzydle Eddiego”). Stał się też bohaterem gry komputerowej („Eddie Edwards Super Ski”). A inna piosenka o Eddiem biła rekordy popularności w Wielkiej Brytanii. Na podstawie historii jego życia powstał film. Na ekrany kin wszedł sześć lat temu. Nosi tytuł „Eddie zwany Orłem”. A tytułową rolę zagrał brytyjski aktor Taron Egerton.

Marzenie

Wszystko zaczęło się od marzenia o olimpiadzie. Michael zachwycił się nartami jako 13-latek, podczas wycieczki szkolnej do Włoch. Wtedy nie myślał jeszcze o karierze skoczka. Zaczął trenować narciarstwo alpejskie z myślą o igrzyskach olimpijskich. Kiedy skończył 20 lat, niewiele brakowało, a wywalczyłby udział w igrzyskach w Jugosławii. Wyjechał do USA, żeby trenować jeszcze mocniej. Pieniądze zarobione na sprzęt i treningi szybko się jednak skończyły. Mimo to nie zrezygnował z marzeń. Zmienił tylko dyscyplinę. – Przyszło mi do głowy, że olimpijskie marzenie łatwiej zrealizuję w skokach. Taniej i konkurencja w kraju żadna. Podjechałem do pobliskiego Lake Placid, gdzie stało parę skoczni – wspominał szczerze w rozmowie z „Gazetą Lubuską”. Zaczął od małej skoczni K-10, na jakiej trenują dzieci. Później przenosił się na nieco większe i znacznie większe skocznie. Trenował na pożyczonych nartach. W Anglii nikt inny nie skakał, bo nie było gdzie. Brytyjski Komitet Olimpijski zgodził się, by Edwards został reprezentantem Anglii w tak egzotycznej dla Anglików dyscyplinie sportu. Eddie nie miał trenera. Czasem zawodnicy z innych ekip podpowiadali mu, jak poprawić styl i odległość skoku.

Na czuja

Wiosną 1987 r. w zawodach o Puchar Świata w Oslo po raz pierwszy Eddie nie był ostatni. Wyprzedził zawodnika z Holandii. Cieszył się co najmniej tak, jakby trafił do pierwszej dziesiątki turnieju. Rok później spełniło się jego największe marzenie. Pojechał do Kanady na zimowe igrzyska. Siedząc na belce startowej w Calgary, musiał pokonać... strach. Eddie miał słaby wzrok. Na okulary musiał zakładać gogle i bywało, że szkła przymarzały albo okulary zsuwały mu się z nosa. Wtedy – jak opowiadał – zjeżdżał „na czuja”. – Zbliżał się mój skok, patrzyłem w dół i myślałem: „O Boże, ja mam tam zaraz być?”. Ale strach to coś potrzebnego. Dzięki niemu człowiek cały czas utrzymuje pełną koncentrację – przekonywał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. W Calgary Eddie Edwards dwa razy zajął ostatnie miejsce. Na dużej skoczni poleciał na odległość 71 metrów. To aż 19 metrów przed początkiem strefy lądowania. Tak pobił rekord swojego kraju w długości skoku. Ustawiały się do niego kolejki fanów i fotoreporterów. Jakby to on zdobył złoto, a nie genialny Fin Matti Nykänen.

Skok przez autobus

– Uczyłem się na własnych błędach, za każdym razem przesuwając swoje granice – mówił o swej karierze dziennikarzowi angielskiego pisma „Yorkshire Magazine”. Wiele razy boleśnie upadał. – Myślę, że jedyne, czego sobie nie złamałem, to ramiona, biodro i uda – stwierdził w dzienniku „The Guardian”. Ostatni raz Eddie wystąpił w zawodach Pucharu Świata podczas Turnieju Czterech Skoczni w 1988 r. Startował w dwóch konkursach. I dwa razy był ostatni. Cieszył się, że mógł pokazać się publiczności i bezpiecznie wylądować. Jego krótkie, ale sprawiające kibicom sporo frajdy skoki były jednym z powodów wprowadzenia kwalifikacji do turniejów w skokach narciarskich. Dlatego dziś raczej nie oglądamy w finałach zawodów tak niskich not. Na swoim koncie Eddie miał też kaskaderskie popisy. Skakał na przykład na nartach nad sześcioma autobusami. A na sportowej emeryturze wziął udział w zabawie bicia rekordu świata w skoku na... sankach. Na górce w Austrii przefrunął w ten sposób 10 metrów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.