Gdy misjonarz spotkał króla

Krzysztof Błażyca

|

MGN 12/2021

publikacja 17.01.2023 12:54

Przyjęto go do klanu… małpy. Nazwali go Kalungi. Niedawno wrócił do Polski. Już tęskni za afrykańskim słońcem.

Ojciec Bogusław udziela chrztu na jednej z misyjnych stacji dojazdowych Ojciec Bogusław udziela chrztu na jednej z misyjnych stacji dojazdowych
Archiwum o. Kalungi

Ojciec Bogusław Dąbro-wski, franciszkanin, tworzył misję w Ugandzie. Przez 20 lat pracował w Kakooge. To dwie godziny jazdy samochodem ze stolicy Kampali. W wioskach Kakooge mieszka około 20 tys. ludzi. – Mamy tam nawet niewielki szpital na 20 łóżek – mówi misjonarz. W miasteczku wszyscy znają ojca Bogusława. Od początku jego bujna czupryna i broda budziły uwagę. Często na targu czy na ulicy wołali za nim: „Dżizus, Dżizus”. Dziś są wdzięczni za szkoły, szpital i farmę, które budował razem z polskimi zakonnikami.

Uczeń doktor Wandy

Pięć lat temu ojciec Bogusław siadł do klawiatury i… napisał książkę „Spalić paszport”. Opisał w niej swoje spotkanie z Afryką. A miesiąc temu ukazała się jego nowa książka „Oddech słońca”. Opowiada w niej, jak to jest być misjonarzem. Nie superbohaterem, ale zwykłym człowiekiem, który poszedł za głosem powołania. – Afryka mnie nauczyła, że nie wszystko zależy ode mnie. Do mnie należy dobra wola. A efekt – to sprawa Pana Boga. Zanim ojciec Bogusław trafił do Ugandy, najpierw w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie słuchał wykładów doktor Wandy Błeńskiej, która przez 40 lat jako misjonarka – lekarka pracowała w Ugandzie. Teraz trwa jej proces beatyfikacyjny. – Była moją nauczycielką – wspomina misjonarz. – Opowiadała, że Uganda to najcudowniejszy kraj. To ona potem namówiła mnie, by w Kakooge wybudować szpital. Dawała mi wiele cennych wskazówek.

Lew rządzi

Kiedyś misjonarza Kalongę odwiedzili znajomi z Polski. Ojciec Bogusław pokazał im pobliski park narodowy. W pewnej chwili trafili na ślady lwa. – Niech ojciec skręci – powiedział przewodnik. Pod drzewem siedział stary samiec z wypłowiałą grzywą. – Podjechaliśmy bardzo blisko – wspomina ojciec. – Przyjaciele robili zdjęcia, gdy nagle… lew skoczył przednimi łapami na maskę samochodu i głośno zaryczał. Byliśmy przerażeni. Ale i zafascynowani. Zwierzę pokazało, kto tu jest władcą. Zamyśleni wracali z safari do Kakooge, a misjonarz opowiedział, skąd pochodzi nazwa wioski – od tamaryndowca, drzewa rosnącego w okolicy. Podobno owoce tamaryndowca pomagają przy chorobach serca. – Ja lubiłem z nich robić napój chłodzący – przyznaje. – Miąższ owoców tamaryndowca jest też używany jako przyprawa. Można również z niego zrobić barwnik do ubrań. A z nasion wyrabia się… biżuterię.

Zakręcona woda

Innym razem na misję franciszkanów dotarł Niemiec, który rowerem przemierzał Afrykę. – Zatrzymał się u nas na noc – wspomina misjonarz. – W nocy podróżnik wziął do pokoju butelkę z wodą. Woda szybko się skończyła. Na dodatek w domu też zabrakło wody. Cudzoziemiec bał się wyjść, bo na dworze biegał nasz pies. Co się okazało? Wodę zakręciły dzieci. – Niezłe rozrabiaki. Znamy je dobrze. Ciągle kombinują, gdzie by coś zbroić, odkręcić czy schować. Rano patrzyły na mnie tylko błagalnym wzrokiem – śmieje się misjonarz. – Wiem, jak to jest – przyznaje. – Sam miałem takie pomysły… Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Podczas wakacji u dziadka na wsi wygoniłem kiedyś wszystkie konie ze stajni, bo chciałem zobaczyć, jak galopują. Konie przeskoczyły ogrodzenie. Potem wujek musiał ich szukać w sąsiednich wsiach.

Czarownicy i podpalacze

Bardzo poważnym problemem w Ugandzie są czarownicy. Nawet policjanci ich unikają. Boją się ich zemsty. – Kiedyś w Kakooge znaleziono kilka ciał bez głów – opowiada ojciec. – Ludzie od razu wiedzieli, że to zbrodnia na zlecenie czarowników. Inny problem to podpalacze. Czasem nawet szkoły podpalają. W Kakooge ktoś podłożył ogień, gdy w internacie przy szkole spało 12 dziewczynek. – Ogień odkryła Barungi, jedna z nich, która obudziła się w nocy. Zaczęła krzyczeć. Ich opiekunka Miriam na rękach wynosiła dzieci. Tylko Iteno została. Spała w kącie i zatruła się czadem. Miriam szukała jej długo, poparzyła skórę i płuca. Niestety dziewczynka nie przeżyła – Dlaczego podpalają? – pytam. – Pewnie z zazdrości – mówi ojciec Boguś. – Nasza szkoła jest jedną z najlepszych w kraju. W 2018 roku była na siódmej pozycji wśród 11 tys. szkół podstawowych w Ugandzie.

Odwiedziny króla

Pewnego dnia do misji przybył obecny król Bugandy zwany kabaką. Buganda to jedno z siedmiu tradycyjnych królestw, zamieszkałe przez lud Ganda. Od Bugandy przyjęła się nazwa kraju – Uganda. – Na widok króla wszyscy padli na twarze – wspomina misjonarz. – Tylko ja wydusiłem z siebie zdziwienie. Bo chyba już nikt na świecie w ten sposób nie oddaje czci swemu władcy. Ojciec Boguś, znany ze swojego poczucia humoru, powiedział: – Królu, kiedy moje nazwisko jest wypowiadane w Polsce, to rodacy stają na baczność. – Jak to? – zdziwił się władca. – Bo moje nazwisko jest wymienione w naszym hymnie narodowym, który Polacy śpiewają z wielkim szacunkiem. I dodał: – Ja też pochodzę z królewskiego rodu. Kuzyn babci był księciem Kościoła, kardynałem Filadelfii. Nazywał się Król. I tak ojciec Bogusław Dąbrowski, zwany Kalungą, zaprzyjaźnił się z królem Bugandy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.