Warszawa, żaglowiec i lądowanie

Adam Śliwa

publikacja 09.12.2021 16:01

Wstrzymywane oddechy, chwila grozy i po chwili wielki kadłub boeinga sunący na pianie wylanej na betonową płytę lotniska.

Warszawa, żaglowiec i lądowanie Jacek Moczydłowski /pap

Awaryjnym lądowaniem kapitana Wrony i jego załogi na warszawskim lotnisku Chopina dziesięć lat temu interesował się cały świat. Takie zdarzenia bardzo często kończą się pożarem maszyny. Osiemdziesiąt lat przed tym wyczynem, również w listopadzie, piękna Biała Fregata – statek Dar Pomorza – szkoląca tysiące marynarzy po raz pierwszy przekroczyła równik. Na swoim koncie ma też tytuł pierwszego statku pod biało-czerwoną banderą, który opłynął dookoła świat. W listopadzie zmontowano ponadto pierwszy po wojnie polski, choć radzieckiego projektu, samochód marki Warszawa. Wielki, solidny wóz nie zmotoryzował Polski, ale dzielnie służył jako taksówka, karetka czy milicyjny radiowóz. W listopadzie profesor Maria Skłodowska-Curie wygłosiła również wykład na francuskim uniwersytecie Sorbona, co było wydarzeniem wyjątkowym, ponieważ nasza noblistka była pierwszą kobietą profesorem na tej ważnej uczelni. A w ostatnim dniu listopada wydano pierwszy kodeks karny, który w przestępcy dostrzegał człowieka i który zakładał, że człowiek może się poprawić.

Profesor Sorbony

5 listopada 1906 roku w katedrze fizyki na słynnym francuskim uniwersytecie Sorbona w Paryżu po raz pierwszy wykład wygłosiła kobieta, profesor Maria Skłodowska-Curie. W czasach gdy kobiety naukowcy były absolutnymi wyjątkami, a w niektórych krajach nie mogły nawet studiować, Skłodowska--Curie zasłynęła odkryciem dwóch nowych pierwiastków: radu i polonu. Była jedną z najwybitniejszych postaci w świecie nauki. Jako pierwsza kobieta została laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, jest też jedyną do dziś, która otrzymała to wyróżnienie w dwóch różnych dziedzinach – fizyce i chemii. W uznaniu jej zasług jako pierwsza kobieta została pochowana w Panteonie w Paryżu.

Na otarcie łez

6 listopada 1951 roku o 14.00 z taśmy montażowej Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu zjechała pierwsza warszawa M-20. Garbaty, sporych rozmiarów pojazd przypominał amerykańskie auta z lat 40. XX wieku. Był to pierwszy po wojnie seryjnie produkowany samochód osobowy w Polsce. Można powiedzieć, prezent na otarcie łez. Dlaczego? Po wojnie Polacy zaczęli rozmowy z Włochami, które miały odnowić współpracę z Fiatem. Kiedy wszystko było już dogadane, umowy podpisane (za wybudowanie fabryki i licencję na produkcję fiata 1100 Polacy mieli płacić dostawami węgla), a Włosi zaczęli pierwsze prace przy budowie fabryki, Józef Stalin, radziecki dyktator, nakazał Polakom zerwać kontakty z kapitalistycznymi Włochami. Na pocieszenie przekazał Polsce samochód marki Pobieda, który u nas stał się Warszawą. Silnik z części całkowicie polskich, a nie przywiezionych z Rosji, zmontowano dopiero w 1953 roku. Pojazd produkowano przez ponad 20 lat, do 30 marca 1973 roku. W sumie powstało ponad 250 tysięcy egzemplarzy, również wersja pikap, kombi i sedan. Warszawy służyły często jako taksówki, radiowozy, karetki pogotowia, a nawet drezyny na stalowych kołach. Dziś kolekcjonerzy starych aut wyceniają Warszawę nawet na ponad 100 tysięcy złotych.

Ludzki kodeks karny

30 listopada 1786 roku wielki książę Toskanii Leopold II jako pierwszy władca zniósł karę śmierci, kary cielesne i tak zwane kary hańbiące. W ich miejsce wprowadzono surowe kary pozbawienia wolności. Książę złagodził również kary wobec najmłodszych. Odtąd nie wolno było karać dzieci poniżej 12. roku życia, a jeśli nieletni między 12. a 18. rokiem życia popełnili przestępstwo z premedytacją, odpowiadali jak dorośli. Wprowadzono też kary wychowawcze, które zakładały, że więzień się poprawi. Księstwo Toskanii było niewielkie, a jednak kodeks Leopolda, tzw Leopoldina, rozpowszechnił się w całej Europie. Jego ślady widać również we współczesnym prawie karnym.

Przez równik

22 listopada 1931 roku Dar Pomorza po raz pierwszy pod polską banderą przekroczył równik. Było to zaledwie dwa miesiące po pierwszym szkolnym rejsie słuchaczy Szkoły Morskiej w Gdyni. Dar Pomorza był też pierwszym statkiem, który pod polską banderą opłynął dookoła świat. Dlaczego fregatę nazwano Darem Pomorza? Bo piękny biały żaglowiec zastał zakupiony od francuskiego barona Maurice’a de Forest głównie ze składek mieszkańców Pomorza. Na żaglowcu uczyli się żeglugi wszyscy przyszli dowódcy i oficerowie marynarki handlowej. Dar Pomorza służył 51 lat. Odbył 102 rejsy szkolne, przebył pół miliona mil morskich, na jego pokładzie przeszkolono 13 384 słuchaczy Szkoły Morskiej. Swoją służbę fregata zakończyła 4 sierpnia 1982 roku. Banderę przekazała Darowi Młodzieży – nowemu żaglowcowi szkolnemu. Dziś 112-letni, zasłużony statek jest ozdobą nabrzeża w Gdyni i stanowi obiekt muzeum.

Szczęśliwe zakończenie

1 listopada 2011 boeing 767-300ER leciał z Newport w USA do Polski. Podczas lotu komputer informował o awarii systemu hydraulicznego odpowiedzialnego za wysuwanie podwozia. Piloci Tadeusz Wrona i Jerzy Szwarc informację o awarii przekazali kontrolerom w Warszawie. Na wysokości tysiąca metrów za pomocą systemu awaryjnego próbowali wypuścić podwozie i… nic. Kapitan przerwał lądowanie, odszedł w kierunku Góry Kalwarii. Druga próba… i bez rezultatów. Maszyna wzniosła się ponownie, ale zapas paliwa wystarczał tylko na godzinę lotu. Specjaliści będący na ziemi zastanawiali się, jak pomóc zagrożonej maszynie. Na pokładzie na pomoc czekało 220 pasażerów i 11 członków załogi. Piloci wojskowych myśliwców F16 obejrzeli brzuch maszyny i zameldowali, że wysunęła się tylko tylna płoza zabezpieczająca ogon przy lądowaniu. Jedynym rozwiązaniem pozostało awaryjne lądowanie na brzuchu. – W głowie miałem obraz przełamującego się samolotu i płonącego kadłuba – wspominał po lądowaniu bohater tamtego dnia, kapitan Wrona. Strażacy polali pas lotniska pianą, aby silniki gładko sunęły po płycie. Wyłączono oświetlenie pasa, żeby iskry wyrywanych lampek nie zapaliły paliwa. – Jurek, później może nie być okazji, dziękuję ci za współpracę – powiedział kapitan do drugiego pilota i rozpoczęła się ostatnia próba lądowania. Ogromny samolot z prędkością 240 km/h zbliżył się do pasa. Tuż przed dotknięciem podłoża kapitan delikatnie uniósł dziób maszyny. Po chwili kadłub otarł się o asfalt. Spod silników co pewien czas tryskały iskry. Samolot sunął delikatnie, stopniowo zaczął wytracać prędkość. Udało się! Maszyna awaryjnie wylądowała. Nikomu nic się nie stało. Świadkowie wspominają, że lądowanie było tak łagodne, że gdy porównywali je z lądowaniem na kołach, nie czuli różnicy. Dramatycznej sytuacji winny był pęknięty przewód ciśnieniowy, przez który wylał się płyn hydrauliczny. Otwarty był też bezpiecznik elektrycznego wypuszczania podwozia. Było to ostatnie lądowanie tego boeinga. Z powodu uszkodzeń został później zezłomowany.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.