Auto „Małego Gościa”

Krzysztof Błażyca

publikacja 09.12.2021 16:02

Czarna terenowa toyota hilux z napędem na cztery koła. Kupiona za grosze. Wciąż krąży po afrykańskich ścieżkach.

Brat Jacek z chłopakami mieszkającymi w Domu Nadziei w Lusace przy małogościowym samochodzie Brat Jacek z chłopakami mieszkającymi w Domu Nadziei w Lusace przy małogościowym samochodzie
zdjecia Krzysztof Błażyca /foto gość

Dziesięć lat temu zorganizowaliśmy akcję „Samochód za grosze”. Udało się wtedy za grosze (dosłownie!) czytelników „Małego Gościa” uczestniczących w nabożeństwach różańcowych zakupić samochód dla Domu Nadziei w Lusace w Zambii. Dzięki temu wiele dzieci mieszkających na ulicy i w slumsach z powrotem wróciło do rodzin.

Wyrwani z ulicy diabła

Dom Nadziei to ośrodek pomocy dla chłopców, którzy znaleźli się na ulicy. Od kilkunastu lat prowadzi go brat Jacek Rakowski, misjonarz pochodzący z Krajenki w Wielkopolsce. – Wtedy mówili na mnie brat Isaac. Teraz nazywają mnie „dziadek Isaac” – śmieje się misjonarz, człowiek orkiestra: wychowawca, kierowca, księgowy i dyrektor ośrodka. Wiele się zmieniło od czasu, gdy dziesięć lat temu byliśmy w Domu Nadziei z „Małym Gościem”. Ośrodek – kiedyś prowizoryczny kontener, w którym chłopcy mieli lekcje – rozbudowano. Dziś to duża murowana szkoła. – Ci, których wtedy spotkałeś, to teraz dorosłe chłopy – opowiada brat Jacek. – Mają rodziny, odwiedzają mnie z dziećmi. Cieszę się. Widzę, że ta praca ma sens. Wiem, przez co przeszli… Ruben na przykład jest nauczycielem. Ma dwoje dzieci. Jego żona uczy w naszym ośrodku. Podobnie Richard, Joseph, Namondy czy Danny. Oni też jako dziesięciolatkowie wyrwani z „ulicy diabła”, jak nazywa się slumsy, dobrze ułożyli swoje życie. Wtedy, jak wielu innych, brali narkotyki, kradli. Byli wykorzystywani przez uliczne gangi. Dziś nie ma już „ulicy diabła”. Richard został elektrykiem, Danny buduje mieszkania, Namondy jest nauczycielem, a Joseph kierowcą autobusu. Nie chcą wspominać przeszłości – dodaje misjonarz.

Tyle, ile trzeba

Brat Jacek „małogościowym” samochodem przejechał już prawie pół miliona kilometrów. Odnajdywał rodziny, zawoził chłopców do domów. – Bez niego nie dotarlibyśmy do rodzin w głębokim buszu, tysiąc kilometrów od Lusaki – opowiada. Historie chłopców są bardzo trudne. Niektórzy uciekali z domu przed biedą. Myśleli, że na ulicy będzie łatwiej. A ulica to brutalny świat. Tu jest tylko gorzej. Dom Nadziei to ośrodek dla ponad 100 wychowanków. I jak w domu trzeba troszczyć się tu o zwykłe sprawy: żeby nie zabrakło pieniędzy na jedzenie, żeby nauczyciele dostali wynagrodzenie… – Budzę się o piątej rano i nie wiem, co dzień przyniesie – przyznaje misjonarz. – Ale żyjemy dzięki Opatrzności – uśmiecha się. – Bardzo wierzę, że to wszystko dzięki Bogu. Nigdy nie mieliśmy za dużo. Zawsze tyle, ile trzeba.

Poranione dusze

W Zambii dzieci za przestępstwa trafiają do więzień razem z dorosłymi. – Zaproponowaliśmy, żeby karę mogły odbyć w naszym domu – mówi brat Jacek. – Tu mają szansę na poprawę, zmianę życia i przede wszystkim na naukę. I to działa – dodaje misjonarz. – Oficjalnie w Domu Nadziei jest 55 miejsc, ale dzieci mamy dużo więcej. Brat Jacek tworzy dla nich różne programy pomocy. – Teraz na przykład mamy pogotowie ratunkowe dla dzieci w potrzebie. Gdy w domu dochodzi na przykład do przemocy albo gdy jest zagrożenie, że dziecko padnie ofiarą przemytu, zawsze może przyjść do nas – opowiada brat Jacek. – Współpracujemy z policją i państwowymi ośrodkami pomocy dzieciom. Bratu Jackowi pomagają wychowawcy. – Nie da się pomóc dzieciom, jeśli się ich nie zrozumie. Organizujemy też warsztaty dla rodziców. To często prości ludzie. Nie wiedzą, co się dzieje z dzieckiem, na czym polega jego rozwój. To ważne, by rozumieć, że dziecko nie jest „opętane”, ale ma poranioną duszę, potrzebuje pomocy, zrozumienia, a nie czarownika.

Już nie martwy

Nie wszystkim jednak udaje się pomóc. – Kiedyś zabraliśmy z ulicy chłopaka, który niedługo potem na nią wrócił – opowiada brat Jacek. – Wiele razy lądował w więzieniu. Starałem się, jak mogłem. Dałem mu pracę, opłaciłem kursy, by miał jakiś zawód. Wytrzymał rok. To smutna historia… – przyznaje. Większość jednak wychodzi na prostą. – Mówią, że pobyt w Domu Nadziei to dla nich ważny czas – uśmiecha się misjonarz. – Albo, jak powtarza Simon: bez domu nadziei byłbym „dead, realy dead” (martwy, całkowicie martwy). Brat Jacek ma głowę pełną nowych pomysłów. Wymyślił na przykład akcję, by dzieciom na ulicy nie dawać pieniędzy. – Bo potem na przykład kupują za to narkotyki – tłumaczy. – Lepiej skierować dziecko tam, gdzie naprawdę udzielą mu pomocy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.