Idzie korona

Krzysztof Błażyca

publikacja 10.06.2020 11:09

Ludzie chodzą do kościoła, spotykają się. Życie toczy się tak, jakby nie było pandemii. Tylko szkoły są pozamykane, a na targowiskach muszą być baniaki z wodą i mydło.

Szpital prowadzony  przez siostry elżbietanki w wiosce Ushirombo  w Tanzanii Szpital prowadzony przez siostry elżbietanki w wiosce Ushirombo w Tanzanii
siostra Rachela (wioletta) pitura

Koronawirus jest na całym świecie. Dotarł też do Afryki. W drugiej połowie kwietnia, kiedy piszę ten tekst, jest obecny w 52 z 54 krajów tego kontynentu. Dotąd wykryto kilkadziesiąt tysięcy przypadków. Ile jest w rzeczywistości? W Afryce robi się niewiele testów na obecność wirusa COVID-19. Szpitali jest mało. Brakuje lekarzy, pielęgniarek. W wielu miejscach nie ma nawet dostępu do wody i mydła. – W Ugandzie mamy jeden szpital, w którym przeprowadza się testy na koronawirusa – mówi o. Wojtek Ulman, franciszkanin z Munyonyo. – Na szczęście na razie wirus nie zebrał w Afryce takiego żniwa jak w Europie czy USA. Dużo więcej osób umiera co roku na malarię czy z głodu. Ludzie boją się nowej, nieznanej choroby. Jeśli tu się rozwinie, będzie nie do opanowania – przyznają misjonarze.

Maseczka w takim upale?

W naszej wiosce nie ma testów na „koronę” – mówi siostra Rachela (Wioletta) Pitura. – Ludzie mają nadzieję, że wirus ich ominie... Siostra Rachela jest elżbietanką, pracuje w małej wiosce Ushirombo w zachodniej Tanzanii. Nie znajdziecie jej nawet na mapie. Polskie siostry prowadzą tam ośrodek dla dzieci i mały szpital. – Życie toczy się, jakby nie było pandemii. Tylko szkoły mamy pozamykane. A na targowiskach obowiązkowo muszą być baniaki z wodą i mydło. Ale poza tym ludzie chodzą do kościoła, bawią się, gra muzyka – opowiada zakonnica. – W maseczkach nikt tu nie chodzi, jedynie na terenie szpitala. Bo chodzić w maseczce w takim upale to nie lada wyczyn. Niektórzy się boją – przyznaje siostra – i mówią: „Siostro, a może będziemy się modlić o cud?...”. Dla niektórych koronawirus to choroba białych. – Czasem słyszałam na ulicy, jak ktoś mówił o mnie: „O! Idzie mzungu (biała), idzie korona”. U nas nie było jeszcze ani jednego przypadku – mówi siostra. – Najbliższy odkryto 6 godzin drogi od nas. Choć kilka dni temu zmarł pastor. Nie chorował. Pytamy, dlaczego umarł. A ludzie mówią, że nagle, że wola Boża...

Co robić, by przeżyć?

Siostra Cecylia Bachalska pracuje w Tanzanii, nad Oceanem Indyjskim, w Dar es Salaam (Miasto Pokoju). To dawna stolica Tanzanii i największa metropolia we wschodniej Afryce. Pomaga dziewczętom, które znalazły się w bardzo trudnych sytuacjach... – To niemożliwe, by siedzieć w domach – mówi siostra. – Tylko bogaci mogą zostać u siebie, bo mają klimatyzację, wentylatory. Ubodzy, wśród których pracujemy, żyją na ulicy. Zbierają plastikowe butelki, by przeżyć – opowiada. W Dar szkoły zamknięto, ale poza tym wszystko jest pootwierane. Na ulicach pełno ludzi. – Niektórzy uważają, że jeśli przyjdzie wirus, to tylko bogaci przeżyją. Biedni nie dadzą rady... – mówi siostra Cecylia. – Czasem mnie pytają, co robić, by nie zachorować. Mocno wierzą w siłę modlitwy, mówią: „Siostro, nasz prezydent się modli, my też się modlimy. Maryja nas ochroni, bo nasz kraj jest Jej poświęcony”. Odpowiadam im wtedy, że ich wiara jest piękna i teraz jeszcze muszą pomóc Maryi – często myć ręce, dbać o higienę...

Bez pracy i jedzenia

Z Tanzanią sąsiaduje Kenia. Prezydent tego kraju kazał pozamykać miasta, by powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa. Od 7 wieczorem do 5 rano obowiązuje godzina policyjna. W Nairobi, tętniącej życiem stolicy, pozamykano place zabaw, kina i wszystkie miejsca spotkań. Dzieci nie chodzą do szkoły. – Wiele osób zostało bez pracy. Nie mają pieniędzy choćby na jeden posiłek dziennie dla rodziny – opowiada mieszkający tam pan Radek Malinowski. Od lat prowadzi organizację HAART, która pomaga współczesnym niewolnikom. – W Wielkanoc w slumsach, gdzie mieszka pół miliona osób, ludzie po prostu zaczęli walczyć o kilogram mąki czy litr oleju – opowiada. – Na szczęście dzięki policji udało się uratować naszych wolontariuszy, którzy przekazywali im żywność – dodaje.

Od wirusa do wirusa

Z zawirusowanej Ugandy graniczącej z Kenią i Tanzanią informacje przesłał zawsze uśmiechnięty franciszkanin, ojciec Adam Klag, proboszcz w Matudze, niedaleko stolicy Kampali. – U nas też wszystko pozamykane – mówi. – Tylko sklepy z żywnością mamy otwarte. Przemieszczać się można tylko pieszo. Jeśli to się przedłuży, nie wiadomo, co się stanie – przyznaje. Franciszkanie pomagają jak mogą. Na płocie przy kościele, przy głównej ulicy, wywiesili informację dla parafian: „Kochamy Was. Czekamy”. – W Afryce bywają gorsze sytuacje niż koronawirus – mówi ojciec Adam. – Czasem przychodzi szarańcza, która niszczy zbiory, a to grozi głodem. Czasem jest wirus ebola, który zabija aż 70 procent zarażonych. Przenosi się podobnie jak COVID-19. Ebola pojawia się i po czasie znika. Ludzie chorują na tyfus, bo wodę mamy brudną. 10 procent ludzi ma wirusa HIV. A malaria przenoszona przez komary to właściwie tak normalne jak grypa czy angina. – Wierzymy, że ten koronawirus też minie – mówi na koniec ojciec Adam. – I dzięki Bożej pomocy i dobrym ludziom uda się wszystko pokonać.

Wirus złego ducha

Ksiądz David Okullu, który prowadzi parafię Niepokalanego Serca Maryi w małym miasteczku Pabo na północy Ugandy, martwi się o swych parafian. – Strach przed nową chorobą może zainfekować duszę – mówi. – Od kilku tygodni nie mogą przychodzić do kościoła. Kontrolują policja i wojsko. A czarownicy wykorzystują strach ludzi przed koronawirusem. Mówią, że to zły duch, a ludzie im płacą. Po nocach biją w bębny, by złego ducha wygonić. A przecież zamiast do czarów, powinni zwrócić się do Boga… Uchodźcy z Sudanu Południowego też odczuwają skutki epidemii. – Ludzie są niedożywieni – mówi pracujący wśród nich ojciec Andrzej Dzida, werbista. – Jedna rodzina to czasem mama, tata i siedemnaścioro dzieci. Trudno im mieszkać razem w małych domkach. I tak największe żniwo zbierają wśród nich malaria i tyfus. Nie mają żadnej odporności. A w klinikach na terenie obozu prawie wcale nie ma lekarzy. Zresztą z powodu koronawirusa w większości nie przyjmują do szpitala... – dodaje misjonarz.

Ucieczka do lasu

W diecezji Bomadi na południu Nigerii, gdzie w 2013 roku powstały małogościowe studnie, ludzie żyją bardzo biednie. Niektórzy dostali wiaderko, by mogli się umyć. – Z powodu koronawirusa pozamykano granice województw – opowiada diakon Damian Lenckowski. – Trudno dostarczyć żywność. Wojsko karze ludzi, którzy próbują jechać do miasta na zakupy. Zakonnicy rozdali w wiosce wszystko, co mieli: 11 worków ryżu, 25 kartonów pomidorów, 8 kartonów oleju, 4 worki fasoli. Niektórzy ludzie uciekają z wiosek do lasu. Boją się wirusa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.