Pomagam, bo tak należy

Krzysztof Błażyca

publikacja 10.06.2020 11:14

Za późno trafił do szpitala, bo… nie było karetki. Pacjenci często przegrywają walkę z czasem. Wielu umiera, zanim w ogóle zostanie przebadanych.

Osieroconą Renatkę  uratowały siostry kanosjanki prowadzące szpital w Muganie Osieroconą Renatkę uratowały siostry kanosjanki prowadzące szpital w Muganie
zdjęcia ARCHIWUM JOANNY JANISZ

W czasie podróży po Afryce w oczy rzuca się problem braku leków, sprzętu medycznego czy odpowiedniego leczenia. – Jeden ciśnieniomierz na cały szpital. Noga amputowana, bo nie było kogoś, kto umiałby ją prawidłowo złożyć po złamaniu. Dla nas to był szok… – opowiada Joasia Janisz, studentka szóstego roku medycyny z Lublina, która niedawno wróciła z wolontariatu medycznego w Tanzanii. – Ilu ludzi można by uratować, gdyby na miejscu był choć jeden aparat EKG do badania pracy serca?... – zastanawia się studentka. Młodzi medycy (lekarze, położne) z Polski mogą pomagać w krajach Afryki dzięki Fundacji AfricaMed. Dotychczas pomagali w dwóch szpitalach w Tanzanii, w jednym w Czadzie oraz w szpitalu i ośrodku dla niepełnosprawnych chłopców w Kenii.

Z pacjentami

Joasia już trzy razy była w szpitalu misyjnym w miejscowości Mugana, nad Jeziorem Wiktorii. – Łącznie prawie pół roku spędziłam w Tanzanii – opowiada. – Mugana to tereny wiejskie. Ludzie żyją tam jak kilkadziesiąt lat temu u nas. W szpitalu brakuje jednorazowych strzykawek, a lekarstwa, które mają, od 30 lat już u nas nie są używane. Szpital w Muganie prowadzą siostry kanosjanki, które pomagają najbiedniejszym. – W szpitalu jest 200 łóżek i tylko pięciu lekarzy – mówi Joasia. – Jeśli wszyscy lekarze są na bloku operacyjnym, to do pacjentów przychodzą raz na dwa dni. I tu jest nasze zadanie: być z pacjentami, gdy nie ma lekarza – uśmiecha się przyszła pani doktor. W szpitalu w Tanzanii nawet najbiedniejsi muszą płacić za pobyt, mimo że chorzy nie dostają posiłków. – O to musi zadbać rodzina. Jeśli mieszka daleko, przebywa na terenie szpitala, by móc codziennie przygotować jedzenie dla chorej mamy, dziadka czy dziecka. Takich szpitali jak ten w Muganie jest sporo. – Pamiętam pacjenta, który za późno trafił do szpitala, bo… nie było karetki – wspomina wolontariuszka. – Niestety, pacjenci często przegrywają walkę z czasem. Wielu umiera, zanim w ogóle zostanie przebadanych.

Z maleństwami

W szpitalu w Muganie przychodzi na świat bardzo dużo dzieci. – Nawet do dziesięciu dziennie – mówi Joasia. – Również nasza koleżanka z fundacji, Kasia, pierwszy poród odbierała właśnie w Muganie. Położne w Tanzanii są dobrze wyszkolone – przyznaje. – Niestety, warunki sanitarne są słabe i wiele małych dzieci umiera z powodu przenoszonej przez komary malarii i innych chorób, na które w Europie mamy lekarstwa. Według Światowej Organizacji Zdrowia w tamtym rejonie umiera aż 40 procent dzieci do 5. roku życia. – Kiedyś pojechałyśmy do rodzącej kobiety. Poród się przedłużał i dziecko urodziło się bardzo poszkodowane. Dostało wszystkie możliwe leki. Byłyśmy z tym maleństwem cały czas, mama klęczała przy nim. Po trzech dniach jednak to dzieciątko zmarło. Mama tak bardzo płakała... Z Kasią przez dwa dni dochodziłyśmy do siebie... „Tak tutaj jest” – powiedziała siostra pracująca w szpitalu. W Polsce coś takiego by się nie wydarzyło. U nas to dziecko zostałoby uratowane – opowiada poruszona wolontariuszka. – Dobrze, że jest fundacja AfricaMed, bo stara się pomagać w takich sytuacjach – dodaje. – Na przykład aby pomóc mamom i dzieciom w szpitalu w Muganie, w święta Bożego Narodzenia uruchomiono zbiórkę na inkubator „Godne narodzenie”.

Z misjonarzami

Wolontariusze AfricaMed co miesiąc spotykają się w domu Sióstr Białych Misjonarek Afryki w Lublinie. Tu, pod okiem pochodzącej z Tanzanii s. Anafridy Biro i o. Mariusza Bartuzziego (pisaliśmy o nich w lutowym numerze „Małego Gościa” w artykule „Frajda bez konsoli”), przez rok przygotowują się do wyjazdu. – W Afryce zginęlibyśmy bez naszych misjonarzy – uśmiecha się Joasia. – Oni mają tak dobre serce… Ojcowie i siostry białe to dla mnie megaautorytet. Zawsze gdy w Afryce jest mi ciężko, to myślę o tym, jak oni poświęcają całe swoje życie, pracując w takich warunkach. Na co dzień są narażeni na choroby, o którym nam się nawet tu nie śniło. Pamiętam ojca Darka Zielińskiego, który niedawno zmarł z powodu wysokiej gorączki spowodowanej wirusem dengi – wspomina Joasia. – Dengę przenoszą w Afryce zwykłe komary – tłumaczy.

Z Panem Bogiem

Wolontariat w Afryce to oprócz trudnych sytuacji przede wszystkim wielka radość. – Przy odrobinie uporu i Bożej pomocy to nie tylko spełnione marzenie, ale i powołanie – przyznaje Joasia. – Miałam tam babcię – uśmiecha się tajemniczo wolontariuszka. – Zawsze mierzyłam jej ciśnienie krwi. A ona tak mi dziękowała... Bo ludzie tam są bardzo wdzięczni, gdy widzą, że ktoś szczerze o nich się troszczy. Kiedyś do szpitala przed północą przywieźli 11-letniego chłopca, który spadł z drzewa. Miał potłuczoną głowę. Lekarz dyżurny nie mógł się nim zająć. Pobiegłam po lekarza na inny oddział: „Dziecko ma drgawki, chyba złamana podstawa czaszki…”. Chłopiec dostał leki. Rano jego stan się poprawił. Trzeciego dnia przyszłam do niego i mówię: „Mambo”, czyli „Cześć, co tam?”, a on odpowiada: „Poa”, czyli „W porządku”. Potem dostałam zdjęcia, na których widać, jak siedzi na łóżku szczęśliwy. „Dlaczego tam pomagasz, skoro tu mamy tyle swoich problemów?” – słyszy czasem Joasia. – Pomagam, bo tak należy. Życie wszędzie warte jest tyle samo – odpowiada. A w Afryce nieraz mówią do niej: „Ale masz szczęście, że urodziłaś się w Europie…”. – Oni naprawdę tak myślą – mówi wolontariuszka. – A ja po tych wyjazdach doceniam, jak dobra jest u nas medycyna. Ale też przekonałam się, że trzeba zawalczyć o zdrowie, bo wtedy Pan Bóg dorzuci coś od siebie – uśmiecha się. – Jak z tym chłopcem. To taki cud. Warto się nie poddawać. Więcej o wolontariuszach na: africamed.org

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.