Szukając lwów

Krzysztof Błażyca

publikacja 14.05.2020 09:34

Małpiszon od kilku minut krążył wokół auta. Po chwili siedział już pod drzewem i odwijał sreberka z kolejnych kanapek. Bezczelnie gapił się na nas i pożerał jedną za drugą.

Wyszła prosto na nas... majestatyczna lwia matka  z maleństwem Wyszła prosto na nas... majestatyczna lwia matka z maleństwem
zdjęcia krzysztof błażyca /foto gość

Park Wodospadów Murchisona to najstarszy rezerwat w Ugandzie. Położony jest w północno-zachodniej części kraju. Obejmuje powierzchnię prawie 4 tysięcy kilometrów kwadratowych. W tym największym rezerwacie dzikiej przyrody mieszka ponad 76 gatunków ssaków, 451 gatunków ptaków i pawiany, które... kradną kanapki.

Nosorożców nie ma

Zaledwie kilka tygodni temu razem z ojcem Wojtkiem, franciszkaninem, wyruszyliśmy w czterogodzinną podróż z Kampali, stolicy Ugandy, do Gulu na północy kraju. Jeszcze przed świtem przygotowaliśmy zapas kanapek na cały dzień podróży. Około południa zaparkowaliśmy samochód nad brzegiem Nilu. Park był po drugiej stronie rzeki. Przyjaciel podał mi reklamówkę z zapasami. – Tylko uważajcie na... – nie zdążył dokończyć. Małpiszon, który od kilku minut krążył wokół auta, czekał na moment nieuwagi. Po chwili siedział już pod drzewem z naszym prowiantem. Bezczelnie gapił się nas, odwijając sreberka z kolejnych bułek z serem i salami, i pożerał jedną za drugą. Kiedyś w parku można było zobaczyć wielką afrykańską piątkę: lwy, słonie, gepardy, bawoły i nosorożce. Teraz nie ma już nosorożców. Ostatnie wybili kłusownicy w 1983 r. Na szczęście w specjalnym rezerwacie niedaleko parku od 2005 roku próbuje się odrodzić te wyjątkowe zwierzęta.

Czytanie z uszu

Na słonie natrafić łatwiej. Widok to niezwykły, gdy majestatyczne olbrzymy, całymi rodzinami, schodzą do rzeki albo gdy pojawiają się na drodze, dosłownie oko w oko. Wtedy naprawdę trzeba uważać, bo zwierzęta bywają nerwowe na widok samochodu. Zwłaszcza jeśli obok mają młode. Gdy zaczynają coraz mocniej wachlować ogromnymi uszami i zarzucać trąbą to znak, że lepiej się wycofać. – Zdarzało się, że słoń zaatakował nierozważnego turystę – mówi pani Patricia, która od 9 lat jest przewodnikiem po parku. Tu się wychowała i dobrze zna zwyczaje zwierząt. Do naszego samochodu wsiada po drugiej stronie rzeki. Jedziemy labiryntami ścieżek. Wokół biegają stada zwinnych antylop. W dali żyrafy podskubują korony akacji. A przez drogę przebiegają głupkowato wyglądające guźce (dzikie świnie). Sprytne ptaki urządziły sobie na nich przejażdżkę. Widać też szelmowskie hieny. My szukamy najważniejszych bohaterów afrykańskiej przygody – lwów. Natrafiamy na niedojedzone szczątki antylopy. Znak, że władcy sawanny są w pobliżu.

Gdzie te źródła?

Park Wodospadów Murchisona powstał w 1952 roku, jeszcze zanim Uganda uzyskała niepodległość. Od połowy XIX wieku nad ówczesnym królestwem Bugandy kontrolę sprawowali Brytyjczycy. Z Wielkiej Brytanii na kontynent afrykański wyruszały wtedy różnego rodzaju wyprawy badawcze. Podróżnik i odkrywca sir Samuel White Baker w 1860 dotarł na tereny Ugandy w poszukiwaniu źródeł Nilu. Początku największej afrykańskiej rzeki nie odnalazł. Jego konkurent natomiast, John Hanning Spike, dwa lata później stwierdził, że Nil ma swoje źródło w Jeziorze Wiktorii. Te informacje uściślił inny obieżyświat – Henry Morton Stanley, który wykazał, że Nil ma początek w rzece Kagera wpadającej do Jeziora Wiktorii. Choć wspomniany na początku Samuel Baker nie osiągnął zamierzonego celu, jego wyprawa nie poszła na marne. Baker jako pierwszy Europejczyk dotarł do Jeziora Alberta na zachodzie Ugandy. Po drodze trafił na wysokie na 120 metrów wodospady, które na cześć brytyjskiego geologa Rodericka Murchisona nazwano Wodospadami Murchisona. Co ciekawe, Murchison nigdy w Afryce nie był, ale odwiedził Polskę. W naszych Tatrach i Górach Świętokrzyskich prowadził badania geologiczne.

Mieszkanie w parku

Ale co z tym lwem? Zatrzymujemy samochód na poboczu drogi. Nasza przewodniczka Patricia dostała wiadomość, że niedawno widziano tu sześć lwów. Dwa samce i cztery samice. Jest szansa! Wysiadamy z samochodu. Patricia wyciąga lornetkę. Obok samochodu znowu przebiegają guźce. Za nimi gromadka perliczek. Zatrzymują się inne auta. Wszyscy szukają lwów... – Co trzeba zrobić, żeby zostać rangerem? – dopytuję Patricię, wykorzystując czas. – Jest u nas specjalna dwuletnia szkoła. A potem jeszcze szkolenie podobne do wojskowego – tłumaczy przewodniczka. Praca w parku wymaga wyrzeczeń. Rangerzy mieszkają na terenie parku. Do domu jeżdżą raz na dwa tygodnie. – Ale ja bardzo lubię tę pracę – przyznaje Patricia. Każdy ranger ma broń, ale nie zawsze nosi ją przy sobie. – Zwierzęta raczej nie atakują ludzi – zapewnia. – Nieraz jechałam przez park motorem czy nawet rowerem. Trzeba być uważnym. To część mojego życia... – A jeśli wyskoczy lew? – dopytuję. – Od kiedy tu pracuję, lew nigdy nie zaatakował człowieka – uśmiecha się.

Taka mama!

W parku człowiek jest gościem. Zwierzęta są u siebie. – Z nimi nigdy nic nie jest pewne. Raz można je zobaczyć, innym razem to bardzo trudne – tłumaczy rangerka. – Przyroda wiele nas uczy. Nie tylko zachwytu nad jej pięknem, ale i szacunku dla praw, jakimi się rządzi. Labiryntem dróg, które znają tylko rangerzy, jedziemy do bramy po drugiej stronie parku. Stamtąd już prosta droga do Gulu. I kiedy wydaje się, że już koniec, że lwa nie zobaczymy, nagle po lewej stronie słyszę szelest. Jest...! Ojciec Wojtek wrzuca wsteczny bieg. Bardzo powoli, ostrożnie cofamy. I jak na dłoni… na drodze przed nami łagodnie, miękko biegnie lwica. A w pysku trzyma... młode. Przenosi szczenię w bezpieczne miejsce. – Jaka śliczna! Tyle lat jestem rangerką, a jeszcze czegoś takiego nie widziałam – cieszy się pani Patricia. Wszyscy mamy frajdę. Podążamy dyskretnie za lwicą, aby jej nie spłoszyć. Cieszymy się jak dzieci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.