Zakochana koleżanka

Piotr Kordyasz

publikacja 12.03.2020 09:43

Stefek bardzo zaprzyjaźnił się ze Stasią. Nieraz pomagał jej w nauce. Wysoki i przystojny Stefek bardzo podobał się Stasi.

Zakochana koleżanka rys. Monika Juroszek-koc

Stefek podczas nauki w War- szawie mieszkał u przyjaciela taty, pana Józefa Dybkowskiego. Pan Józef często odwiedzał Wyszyńskich, dlatego dzieci zaczęły zwracać się do niego „wujku”. I tak już zostało. Wuj Józef miał córkę Stasię, z którą Stefek bardzo się zaprzyjaźnił. Nieraz pomagał jej w nauce. Wysoki i przystojny Stefek bardzo się jej podobał. Początkowo dziewczyna uważała go po prostu za starszego brata, którego zawsze chciała mieć. Ale po jakimś czasie się w nim zakochała. Stefek nie bardzo wiedział, co począć. Na dodatek Zosia, serdeczna przyjaciółka Stasi, doniosła mu, że Stasia napisała w swoim pamiętniku, że wyjdzie za niego za mąż. „Katastrofa! Co tu robić, żeby się odkochała?” – głowił się. „Przecież mam być księdzem”. Stefek dobrze znał „ród niewieści”, bo wychowywał się wśród sióstr. Wiedział, że musi działać delikatnie, aby nie zranić serca przyjaciółki. Postanowił, że jak tylko nadarzy się dogodna sytuacja, wyjaśni jej, że ma inne plany życiowe. Okazja nadeszła szybciej, niż się spodziewał. Pewnego niedzielnego popołudnia Stasia i Stefek opowiadali sobie o swoich rodzinach, wspominali różne historie, zabawy, sytuacje… Nagle Stasia spojrzała uważnie Stefkowi w oczy i wyznała: – Wiesz co, Stefek? Kiedyś też będę chciała mieć taką rodzinę jak wasza. – A dlaczego nie jak twoja? – zapytał podejrzliwie... – Przecież... no... bardzo się kochacie... Masz dobrych rodziców. – To prawda, ale ja bym chciała mieć taką prawdziwą rodzinę, w której jest więcej dzieci. Co najmniej trójka. Moi rodzice są bardzo kochani, ale mają tylko mnie. Nawet nie wiesz, jak to ciężko nie mieć rodzeństwa... – A ty nie wiesz, jak to ciężko jest mieć rodzeństwo… i to głównie siostry! – wszedł w zdanie koleżance, ale za chwilę spoważniał, bo nie wyobrażał sobie życia bez nich. – Stefek, a ty co będziesz robił w przyszłości? – Ja zostanę księdzem! – wyznał pewnie chłopiec. – I chętnie udzielę ci ślubu, żebyś mogła mieć rodzinę, o jakiej marzysz. Gdy to powiedział, poczuł, że kamień spadł mu z serca. „No, to już chyba wszystko jasne...” – pomyślał. Dziewczynka zamilkła zasmucona, po czym oznajmiła: – Stefek, zawrzyjmy umowę. Ty będziesz się modlił, żebym miała dobrą rodzinę, a ja będę się modlić, żebyś został dobrym księdzem. – Zgoda! – przytaknął z ulgą. ☻ Fragment książki Piotra Kordyasza pt. „Stefek – opowiadania o dzieciństwie Stefana kardynała Wyszyńskiego, prymasa Polski”, wyd. ZEEB 2017

Największa Miłość

Zapytano kiedyś prymasa Stefana Wyszyńskiego, od jak dawna chciał zostać księdzem. „Od zawsze” – odpowiedział. Jako kilkuletni chłopiec Stefek często towarzyszył w kościele swojemu ojcu organiście. Lubił uczestniczyć w nabożeństwach, a potem w domu bawić się w księdza. Kiedyś śniło mu się, że go ożeniono. Stefek obudził się z płaczem. Mama długo nie mogła uspokoić synka. W końcu chłopiec wytłumaczył: „Gdybym miał żonę, to nie mógłbym zostać księdzem...”. Już jako prymas wyznał, że gdyby jeszcze raz miał wybierać drogę życia, wybrałby „(…) tę, która doprowadzi do kapłaństwa, choćbym w głębi tej drogi widział przygotowaną dla siebie gilotynę”. Tuż przed święceniami diakon Wyszyński ciężko zachorował, omal nie umarł. Jego koledzy zostali księżmi, a on w szpitalu walczył o życie. Nie przepowiadano mu długiego życia. Gdy kościelny w zakrystii zobaczył diakona Stefana Wyszyńskiego tuż po wyjściu ze szpitala, powiedział: „Proszę księdza, z takim zdrowiem to raczej trzeba iść na cmentarz, a nie po święcenia”. „Lękałem się chwili, gdy trzeba będzie wstać. Czy zdołam się utrzymać na nogach?” – przyznał po święceniach ks. Wyszyński, wspominając moment, gdy leżał krzyżem na posadzce kościoła podczas śpiewu Litanii do Wszystkich Świętych. Ze swoją pierwszą, prymicyjną Mszą św. pojechał na Jasną Górę. „Chciałem mieć Matkę, aby stanęła przy każdej mojej Mszy św., jak stała przy Chrystusie na Kalwarii”. Siostra prymasa Wyszyńskiego, Stasia, opowiadała, że ściskało ją serce, gdy patrzyła na brata: „Ledwo stał przy ołtarzu, wspierając się o mensę ołtarzową, aby nie upaść”. W pierwszym roku kapłaństwa codziennie modlił się, by kolejnego dnia móc odprawić jeszcze jedną Mszę św.: „Przez dłuższy czas wydawało mi się, że odprawiam ostatnią Mszę św. w moim życiu. Ale tych ostatnich Mszy było bardzo dużo. (…) Dziś już tak nie myślę, trochę się człowiek rozzuchwalił… Ale chciałbym mieć to usposobienie nadal, abym naprawdę wierzył, że co dzień trzeba sprawować Najświętszą Ofiarę tak, jak gdyby naprawdę była ostatnią” – mówił jako prymas. Ci, którzy znali go osobiście, potwierdzają, że tak właśnie odprawiał każdą Mszę św.: skupiony, z niezachwianym przekonaniem, że na ołtarzu dokonuje się Wielka Tajemnica Wiary. Prymas Wyszyński jest przykładem tego, że własnymi siłami niewiele możemy zdziałać, ale jeśli Bóg powołuje nas do jakiegoś zadania, to także daje odpowiednie siły. Wystarczy Mu tylko zaufać i dać się prowadzić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.