Moja Energia

Rozmawiał Miłosz Kluba

|

MGN 02/2020

publikacja 16.01.2020 09:49

O szkole baletowej, studiach w Los Angeles, spotkaniu z Bogiem i hejcie w internecie opowiada Ida Nowakowska-Herndon, tancerka, aktorka, prezenterka telewizyjna.

Ida Nowakowska podczas Eurowizji Junior 2019 z jedną z uczestniczek koncertu finałowego  Ida Nowakowska podczas Eurowizji Junior 2019 z jedną z uczestniczek koncertu finałowego
zdjęcia Łukasz Kalinowski /East News

„Mały Gość”: Pamięta Pani swoją pierwszą lekcję tańca?

Ida Nowakowska-Herndon: Nie wiem, czy pierwszą, ale pamiętam, jak byłam bardzo małą dziewczynką i przychodziłam na zajęcia. Bardzo to lubiłam, ale byłam troszeczkę zbuntowana. Po prostu zawsze miałam w sobie dużo energii. Niezwykle lubiłam się uczyć, ale zdecydowanie nie byłam aniołkiem. Bardzo szybko zapamiętywałam choreografię i to zawsze bardzo mi pomagało.

Potem była profesjonalna szkoła baletowa... 

Ogólnokształcąca Szkoła Baletowa imienia Romana Turczynowicza w Warszawie.  Dołączyłam tam pod koniec II klasy baletowej, więc musiałam wiele nadrobić. To bardzo wymagająca szkoła. Nie jest łatwo ją skończyć. W moim roku zaczynało 30 dziewczynek, a IX klasę – maturalną, dyplomową – ukończyło 11 osób, w tym dwóch chłopców. Wszyscy chodzili tak samo ubrani, bez makijażu, wszystkie dziewczyny jednakowo uczesane w koczki. Ćwiczyliśmy taniec codziennie po kilka godzin, ale mieliśmy też przedmioty, które obowiązują w każdym liceum. Poziom nauczania był bardzo wysoki. Religii uczył nas cudowny ksiądz. To była prawdziwa szkoła artystyczna, która rozwijała nie tylko fizycznie i umysłowo, ale także duchowo. Teraz widzę w tym wszystkim sens. Nauczyłam się tam pokory, szacunku do pracy i do drugiego człowieka.

Były chwile, w których chciała Pani zrezygnować i wrócić do normalnej szkoły?

Początkowo przychodziłam do domu i płakałam, kiedy pani zwracała mi uwagę. Moja mama mówiła wtedy, że może mnie zapisać do innej szkoły. Wtedy odpowiadałam, że nie – bo ja chcę do tej, ja chcę tańczyć. Potem już sama wybierałam najtrudniejsze lekcje tańca i najbardziej wymagających choreografów.

Bycie artystą to niepewna przyszłość. Rodzice nie naciskali, żeby znalazła Pani jakiś „pewny fach”?

To ja naciskałam! Zawsze chciałam skończyć szkołę baletową i zostać prawnikiem, naprawdę. Przez rok nawet studiowałam prawo. Bardzo to lubiłam, tylko że wtedy grałam w „Upiorze w operze” w teatrze Roma i miałam bardzo mało czasu, żeby się uczyć. Czułam się rozdarta, miałam poczucie, że nigdy nie będę ani dobrą prawniczką, ani dobrą artystką. Marzyłam o szkole aktorskiej w Los Angeles… Uparłam się. Musiałam zdać dwie matury: polską i amerykańską. Potem skomplikowane egzaminy na studia. Pamiętam ten dzień, kiedy dostałam list, że zostałam przyjęta. Na Uniwersytecie Kalifornijskim można studiować, jeśli się ma dobre stopnie, jednocześnie aktorstwo i np. nauki polityczne.

A więc było łatwiej godzić aktorstwo ze studiami?

Sama sobie to utrudniłam. Oprócz takich przedmiotów jak wiedza o teatrze czy filmie, aktorstwo, śpiew, reżyseria światła bądź scenografia są tam przedmioty ogólnokształcące – biologia, matematyka, historia, literatura. A ja dołożyłam sobie jeszcze nauki polityczne. Biegałam jak wariat z jednych zajęć na drugie, ale to wspominam najlepiej. Co ciekawe, w tym czasie, chyba najbardziej kształtującym mnie umysłowo, jeszcze mocniej w moje serce wszedł Pan Bóg. Wydawałoby się, że tak wiele się działo, a mimo to spędzałam z Nim wtedy dużo czasu. I myślę, że to wszystko mogłam zrobić dzięki Jego obecności.

Jak wyglądało to spotkanie z Bogiem?

Zawsze byłam osobą wierzącą, wychowaną w rodzinie katolickiej, i to było dla mnie normalne. Przez wszystkie lata liceum rano zawsze wstępowałam do kościoła. To mnie uspokajało przed dniem pełnym ciężkiej pracy i częstej krytyki. Wtedy to było takie moje „ja i Bóg”. Na studiach zrobiła się z tego relacja „ja, Pan Bóg i reszta świata”. Na drugim roku zaczęłam chodzić na studenckie spotkania chrześcijańskie. Na każde przychodziło ok. 5 tys. ludzi. Byli tam i katolicy, i protestanci. Pierwszy raz wpadłam tam spóźniona, jak zwykle w biegu. Akurat trwało uwielbienie. Znałam te wszystkie piosenki, ale pierwszy raz zobaczyłam takie wykonanie, prosto z serca. Nikt nie zauważył nawet, że weszłam. Oni byli tacy piękni! Ludzie, których wtedy poznałam, towarzyszyli mi przez całe studia i zmienili mnie. Uświadomili mi, że wiara powinna wychodzić z nas na zewnątrz. To jest coś, czym możesz zarażać innych. Krótko mówiąc, dopiero wtedy przestałam się tak naprawdę wstydzić Pana Boga i Jego miłości.

Ma Pani czasem ochotę odpuścić, zrezygnować z modlitwy czy nie iść do kościoła z powodu zmęczenia albo braku czasu?

Nie, ale czasem myślę: „Nie mam siły”. Często jestem bardzo zmęczona, mało śpię, ale i tak jestem szczęściarą, bo robię to, co lubię. Dlatego zaraz przychodzi następna myśl: „Nie masz siły iść do kościoła, bo długo pracowałaś przed kamerą? Bo długo ktoś cię malował? Bo ćwiczyłaś taniec?”. To jest totalna głupota. I w końcu zawsze znajduję trochę energii. Niesamowite jest to, że gdy wychodzę z kościoła, to mam jej pięćdziesiąt razy więcej. Jestem uspokojona, wiem, po co i dlaczego wszystko robię. To Pan Bóg dał nam czas. Modlitwa jest wręcz czymś, co może ten czas w „magiczny” sposób rozciągnąć.

Zdarza się Pani powiedzieć komuś, kto akurat ma jakieś trudności: „Spróbuj się pomodlić”?

Robię tak i osoby, z którymi wcześniej nie rozmawiałam o wierze, mówią mi czasem: „Już się o to modliłam, ale gdybyś ty też mogła…”. I nagle w takiej chwili wychodzi rozmowa, która nie ma końca. Dopiero wtedy naprawdę poznaję tego człowieka, choć często spotykam go na co dzień. Czasami Pan Bóg daje właśnie takie momenty, w których potrzebujesz czyjejś modlitwy albo ktoś inny potrzebuje twojego zaangażowania, popchnięcia, żeby zawierzyć. Tutaj wchodzi ta odwaga, o której ostatnio dużo myślę. Trudno jest być odważnym, jeśli chodzi o wiarę, ale to daje niesamowite poczucie spełnienia. Myślę, że Bóg naprawdę tego chce, że jeśli dał ci wiarę, to możesz Mu zaufać, że jeśli będziesz odważny w swojej wierze, wszystko będzie ci dane.

Po odcinku „Dance, dance, dance”, w którym surowo oceniła Pani występ jednej z par, trzeba się było zmierzyć z falą internetowego hejtu.

Pamiętam, że kiedy program był w telewizji, akurat lecieliśmy z mężem do Paryża. Po wylądowaniu otworzyłam Instagram, a tam… straszne, bardzo ordynarne wiadomości. Nie jestem w stanie nawet tego zacytować. Było mi tak przykro. Ja naprawdę nie zrobiłam wtedy nic złego. Nie powiedziałam nikomu, że jest brzydki, że nie mogę patrzeć, jak tańczy. Stwierdziłam tylko, że moim zdaniem ten taniec nie był na wysokim poziomie, bo brakowało tego i tego – uzasadniłam to. Co ciekawe, pojawiła się grupa dziewczyn, które zaczęły mnie bronić i odpisywać tym hejterom. I to jak! To było coś w stylu: „Proszę się tak nie wypowiadać, to bardzo nieładnie, proszę nie mówić tak do pani Idy. Pozdrawiam”.

Poskutkowało?

Nie wiem, ale może komuś zrobiło się głupio. Mnie było wstyd za tych ordynarnych ludzi. Wielu osobom też. Pisali do mnie, pocieszali i to oni odkryli, że bardzo dużo obraźliwych słów pochodziło z fejkowych kont. Dziewczyny – obrończynie przy okazji poznały się przez internet i do tej pory trzymają się razem, ciągle mamy kontakt. Zobaczyłam, że gdy pojawia się fala hejtu, od razu pojawia się też fala miłości. Każdy może mieć swoje zdanie, ale powinien szanować zdanie innego człowieka. Tak samo, jeśli chodzi o wiarę. Tylko tak można rozmawiać z kimś, kto jest niewierzący, kto śmieje się z Kościoła albo uważa, że dzieją się w nim tylko złe rzeczy. Zawsze bardzo namawiam, nawet niewierzących, aby najpierw poznali religię, czytali Biblię i dopiero wtedy dyskutowali na pewnym poziomie, a nie na zasadzie obraźliwych, wulgarnych słów. Taka dyskusja, jaką widzimy w internecie, bardzo często jest nie do przyjęcia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.