Adwent u Brodów

Joanna Juroszek

|

MGN 12/2019

publikacja 19.12.2019 10:36

„Zaczynamy wielkie odliczanie, niech się wreszcie skończy to oczekiwanie” – śpiewała Marysia, wyczekując narodzin swojej jedynej siostry. Na Tosię niecierpliwie czekało też… dziewięciu starszych braci.

Z rodzinką Brodów spotykamy się w malowniczej Istebnej, gdzie wychował się Joszko. Skaczemy, śpiewamy, biegamy za piłką i gramy na pasterskich instrumentach Z rodzinką Brodów spotykamy się w malowniczej Istebnej, gdzie wychował się Joszko. Skaczemy, śpiewamy, biegamy za piłką i gramy na pasterskich instrumentach
zdjęcia krzysztof błażyca /foto gość

R adosny adwent w rodzinie Brodów zakończył się w czerwcu tego roku. Wtedy na świat przyszła Tosia. Z całą jedenastką i ich rodzicami spotykamy się pod koniec października. W urokliwej Istebnej w Beskidzie Śląskim łapiemy ostatnie promienie jesiennego słońca. Skaczemy, biegamy, gonimy za piłką i gramy na pasterskich instrumentach.

Na nartach do kościoła

Kiedy czytacie ten tekst, zbliża się, albo już jest, Adwent, czas oczekiwania na narodziny Pana Jezusa. Czas, w którym chodzimy też na Roraty. Muzykalna rodzina Brodów ma związane z tym okresem szczególne wspomnienia. – Kiedy byłem mały, to na Roraty jeździłem na nartach – uśmiecha się Joszko, tata całej ekipy, który wychował się w górach. Jego parafią był mały drewniany kościół na Stecówce w Istebnej. Msze roratnie odbywały się tam wieczorami. – Dotarcie na 6.00 czy 6.30 rano ze względu na duży śnieg byłoby bardzo trudne – tłumaczy góral. – Pamiętam też, że na Mszy była taka jedna pieśń, którą wszyscy śpiewali mocnym, pięknym głosem. Wtedy zapalały się światła, a lampiony powoli gasły… A po Mszy dzieci znów zakładały biegówki i wracaliśmy do domu. Zamiast lampionów mieliśmy już latarki i układaliśmy się w strużki, jeden za drugim, które rozjeżdżały się w różne strony świata – wspomina muzyk. Po ślubie Joszko przeniósł się w rodzinne strony swojej żony Debory. Zamieszkali na drugim końcu Polski, na wschodzie. Pewnej mroźnej zimy znów zapragnął chodzić na Roraty. Teraz już ze swoimi dziećmi. I co się okazało? Że nie w każdym kościele takie Msze odbywają się codziennie.

Męskie zimowe wyprawy

– Najbliższe codzienne Roraty były w wiosce oddalonej od nas o jakieś ponad trzy kilometry – wspomina Joszko. – A że akurat trafiło na taką fajną zimę, minus 20, 15 stopni, a ja z moimi synami chodziliśmy na Roraty – to były takie nasze męskie wyprawy. – Z lampionami? – dopytuję. – Nie chciałem elektrycznych lampionów, więc u kolegi w sklepie z dewocjonaliami zamówiłem duże świece. Za zgodą proboszcza zostawialiśmy je w kościele – opowiada. – Wyznaczył nam nawet specjalne miejsce, gdzie codziennie te świeczki na nas czekały. Na pierwszych Roratach, na które dotarli, w kościele było bardzo mało ludzi. – Pamiętam jedynie księdza, dorosłego ministranta i dwie starsze panie – wspomina tata Joszko. Brodów było najwięcej. Kiedy proboszcz zorientował się, że Joszko ze swoimi synami codziennie pokonuje prawie 4 km, zaprosił ich na śniadanie. – Nie wypadało odmówić – śmieje się tata. – Zaczęliśmy więc chodzić do niego na te śniadania. A ksiądz częstował nas gorącą herbatą, pączkami, ciastkami, czekoladkami… Dla chłopaków to była dodatkowa mobilizacja. Po pewnyn czasie na Roratach zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Po dwóch latach kościół był pełen ludzi, a z tych naszych śniadanek ksiądz zorganizował poczęstunek dla wszystkich – dodaje.

Prezent świętego Franciszka

Kiedyś Joszko i jego synowie nie przyszli na ostatnie Roraty. W kościele zostały ich świeczki. – Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po roku świece grzecznie leżały na swoim miejscu – mówi Joszko. – Nie byłbym zaskoczony, gdyby te świeczki były tam do dzisiaj! Z Roratami rodzina Brodów ma też inną historię. – Kiedyś podczas Mszy przed kościołem cały czas coś miauczało, mruczało, skrzypiało. Była zima, więc wszyscy myśleli, że te dziwne dźwięki to sprawka śnieżnej zawieruchy. Tymczasem wyszliśmy z kościoła, a na środku placu… kotek. Przygarnęliśmy go i został już z nami. To był taki prezent od świętego Franciszka – mówi Debora. – Nazywał się Bacik i właściwie zachowywał się jak pies! Gonił psy, tulił się… – dodaje Joszko. A po Roratach? – Od Pasterki do Trzech Króli przychodzi u nas czas kolędowania – mówi tata. – To poważny rock and roll w naszej rodzinie. Dzieci to kochają. Odwiedzają znajomych, śpiewają, kolędują.

Rodzina Brodów nagrywa płytę

„Tu, na ziemi, jest jak w niebie, kiedy mogę kochać ciebie tu, jak z najlepszego snu” – to wersy piosenki „Nareszcie”, mówiącej o narodzinach Tosi. Aktualnie rodzina Brodów nagrywa kolejne piosenki. Pomysłodawcą i autorem tekstów jest mama Debora. – Chcemy zwrócić uwagę na to, co w życiu i na świecie jest ważne dla każdej rodziny: i małej, i dużej – mówi mama. – Bo szczęśliwa rodzina to taka, w której można na siebie liczyć. Niezależnie od tego, ile w niej jest dzieci. Piosenki Brodów będą dostępne dla wszystkich na kanale YouTube. Każdy może pomóc w wydaniu rodzinnej płyty Brodów. Więcej szczegółów na: plytabrodow.pl. Tam też można posłuchać dwóch pierwszych utworów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.